Lekka, jesienna zadyszka Teatru Telewizji zniknęła bez śladu. Już kolejny spektakl, który wszyscy będą mogli zobaczyć w poniedziałek, ogląda się z zapartym tchem.
„Ceny” , adaptacji powieści Waldemara Łysiaka, byłem akurat pewien. Tak się składa, że gościłem na planie przedstawienia Jerzego Zelnika. Widziałem wtedy fragment, będący zawiązkiem akcji. Wyszedłem z gmachu na Woronicza porażony dramatyzmem tej sceny.
Łysiak, kontrowersyjny felietonista, pisarzem jest świetnym. Zamilczanie jego utworów, operujących gdzieś na pograniczu literatury ambitnej i popularnej (może najcenniejszy to wybór) przez mainstreamowych krytyków i literackie pisma, wynika tylko z plemiennych uprzedzeń.
„Cena” to powieść z 2000 roku. Jest skonstruowana po mistrzowsku: najpierw, zgodnie z zaleceniem Hitchcocka trzęsienie ziemi, a potem przed naszymi oczami przesuwają się kolejne obrazy, którym towarzyszą niepokojąco żywe dialogi. Tym trzęsieniem ziemi jest rozmowa między gestapowcem Müllerem i polskim hrabią Tarłowskim gdzieś w drugiej połowie 1944 roku.
Gestapo uwięziło grupę znaczących obywateli pobliskiego miasteczka jako zakładników. Zamierza ich rozstrzelać w odwecie za partyzancką akcję. Jednym z zakładników jest syn hrabiego Ale Müller gotów jest na targi. Przyjmie łapówkę, tylko stawia dodatkowe warunki. To hrabia, a tak naprawdę elita miasteczka, ma zdecydować , których zakładników ocalić. Ba, zgodnie z jeszcze bardziej diabelskim założeniem, ma postanowić, kogo w ich miejsce wskazać na rozstrzelanie. To tę scenę oglądałem zawczasu. Marek Barbasiewicz (świetny, trochę niedoceniony aktor) jako hrabia, i Sławomir Pacek jako oficer gestapo zagrali to w najlepszym stylu dawnego, psychologicznego, a równocześnie spekulatywnego teatru. A potem reżyser porwał widownię do galopu.
Bo dalej jest debata, co począć z tą ofertą. Przy stole zasiada trzynastu obywateli. Tytuł nawiązuje do „Ostatniej wieczerzy”. My mamy skojarzenia z filmem „Dwunastu gniewnych ludzi”. Znakomity scenograf Marek Chowaniec uczynił ze zdobnej komnaty pałacowej zamkniętą, klaustrofobiczną klatkę, może trumnę. Kamera przechodzi od ogólnego, niemal malarskiego planu do wychwytywania twarzy, ludzkich reakcji. Każdy ma swój moment. Czasem tylko w kilkadziesiąt sekund wygrywa swoją historię.
Debata z jednej strony staje się psychodramą, eksplozją emocji. Z drugiej mamy gąszcz tematów. Są te polityczno-historyczne, choćby modele zachowania Polaków wobec obcej okupacji. I są takie, co przekraczają doraźność, łącznie ze stosunkiem udręczonej zbiorowości do Boga. Dotykamy pytań podstawowych: o prawo decydowania o życiu innych, o pojęcie mniejszego zła. A równocześnie spór jest kilka razy łamany niespodziewanym zwrotem akcji, suspensem. Choć suspens największy autor, czyli Łysiak, szykuje na koniec.
Jerzy Zelnik, debiutował tu nie jako reżyser (to robił wiele razy), ale jako reżyser telewizyjny. Nie znać tego, po mistrzowsku dopilnował tempa, umiał wykorzystać tak symboliczny wymiar obrazu, jak siłę wychwytywanych przez kamerę detali. Muzyka Wojciecha Konikiewicza, acz dyskretna, potęgowała poczucie zagrożenia. No i czuje się bezbłędną rękę aktora w doborze wyrazistych postaci, które mają czasem chwilę aby coś nam przekazać.
Pośród gości wyróżniłbym najpierw Krzysztofa Wakulińskiego, mistrza nad mistrze, jego Profesor może najbardziej daje się zapamiętać. Trochę dzięki sile osobowości aktora lubującego się rolach nacechowanych sarkazmem, tragikomicznych, niejednoznacznych. Ale trochę i dzięki tekstowi. To Profesor ma najwięcej kwestii drażniąco paradoksalnych, raniących nie tylko innych uczestników uczty, ale i nas, widzów.
Nie można jednak pominąć nikogo. Wymieniam więc: Piotr Bajor (Ksiądz), Sławomir Orzechowski (Jubiler), Wojciech Brzeziński (Kierownik kina), Łukasz Lewandowski (Doktor), Zbigniew Lesień (Radca), Radosław Pazura (Dziennikarz), Jarosław Gajewski (Mecenas), Marcin Kwaśny (Nauczyciel), Aleksander Mikołajczak (Aptekarz), Bogdan Kalus (Policjant), Zbigniew Suszyński (Naczelnik). Galeria typów, osobowości. I galeria racji.
Można by się też i czepiać. Tak jak garderoba tej zbiorowości zaprogramowana przez Ewę Krauze jest może zbyt elegancka jak na prowincjonalną Polskę w roku 1944, tak niektóre kwestie brzmią zbyt retorycznie, wręcz podręcznikowo. Na tym jednak polega siła literatury. Ona nie musi imitować mechanicznie życia. Ona do pewnego stopnia kreuje rzeczywistość.
Przydarzają się Łysiakowi drobne prezentyzmy, czyli nie używane jeszcze w tamtym czasie słowa i zwroty. Może trochę zbyt fantastycznie brzmią wepchnięte do utworu na siłę wątki antykomunistyczne. Czuję wreszcie, że w niektórych sprawach pokłóciłbym się z autorem o wymowę. Rzecz w tym, że większość dylematów pozostaje u niego zaskakująco otwarta. Padają pytania – bez definitywnych odpowiedzi. Zachęcając nas do dalszego drążenia.
Cały czas, będąc przeciwnikiem aktualizowania na siłę, pytam o stosunek Teatru Telewizji do współczesności. To widowisko będąc historycznym, dotyka masy problemów, z którymi sobie nie poradziliśmy. Które, choć czasem w mniej drastycznej postaci, powracają. I powracać będą. Naprawdę żywy, prawdziwie aktualny to teatr.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/436241-cena-celny-strzal-teatru-tvp