Obejrzałem „Lady Bird” w stacji Canal+. Po pięciu nominacjach do Oscara i zachwytach Łukasza Adamskiego, zresztą nie tylko jego, myślałem, że padnę na kolana. Tymczasem film aktorki Grety Gerwig wydał mi się przyzwoitym zbiorem starych prawd, typowym dla dwóch amerykańskich tematycznych przemysłów: rodzinnego i szkolnego.
W dziedzinie fabuły jest pełen znanych archetypów. Konflikt dorastającej dziewczyny (Saoirse Ronan) z przeżywającymi kłopoty rodzicami. Dziewczyna musi się przekonać, że są sobie potrzebni, a nie ma lepszego leku niż rozłąka. Konflikt z chłopakiem (w tej roli modny dziś Timothée Chalamet), który za wcześnie wprowadza ją w dorosłość. Przeciwstawienie nieefektownej otyłej przyjaciółki przyjaciółce nowej, atrakcyjnej, ale takiej, na której trudno polegać. Gdybym prowadził kronikę takich filmów oglądanych wcześniej, wszystko bym znalazł. Nie jest to nawet zarzut, bo wszystko już było.
No dobrze, Łukasza rozumiem. Ciekawe, inne wydało mu się zakończenie. Filmy rodzinne i szkolne często bywają w swoisty sposób tradycyjne, bo radzące młodym ludziom, także w życiu uczuciowym, kierowanie się rozsądkiem, ale na ogół ta kalkulacja nie wynika z jakiegoś szczególnego systemu wartości. Tu Christine McPherson, która każe się nazywać Lady Bird (tak nazywano żonę prezydenta Lyndona Johnsona) chodzi do katolickiego liceum w kalifornijskim nudnym Sacramento, ale co rusz łamie zasady tej szkoły i odnosi się do nich z lekceważeniem. Posłano ją tam nie z pobożności, ale z przekonania, że jest w niej spokojniej. Na końcu jednak, już na studiach, dziewczyna poszuka nie tylko kontaktu z dawnym światem, lecz i z Kościołem.
Prawda to nietypowe, choć sprawia wrażenie raczej odruchu, nie jest zresztą pociągnięte. Wcześniej mamy jednak standard prawd dla nikogo niekłopotliwych. Prawda, zakonnice i księża są tu mniej antypatyczni niż w wielu innych produktach popkultury. Skądinąd przyjrzenie się takiej szkole, mocno już kapitulującej przed duchem cywilizacji, zachowującej bardziej pozory niż realne zasady, jest obserwacją ciekawą, może najbardziej interesującą, nawet jeśli zdawkową. Pokrywa się z grubsza z innymi obrazami filmowymi o takich miejscach – od ironicznego kryminału „Szkoła zgorszenia” po pogodną opowiastkę „Mów mi Vincent”. W tym ostatnim katolicka szkoła przyjmuje chłopca Żyda i nie wie, czy egzekwować od niego prawdy wiary, i tak sprowadzone do paru banalnych haseł.
Zgadzam się, że coś w „Lady Bird” wychwycono, może mimochodem, łącznie z przewijającymi się w tle obrazkami z wojny irackiej (rzecz dzieje się za prezydentury Busha juniora), a więc z kawałkiem epoki. I nadal nie dostrzegam powodów do aż takiej ekscytacji. Konserwatystę Adamskiego jakoś rozumiem, nawet jeśli wyolbrzymia swoje „objawienia”. Co szczególnego odkryła w „Lady Bird” normalna, często liberalna publika?
Tego dnia obejrzałem też na Kino TV film „Steel City” Briana Juna z roku 2006. Bardzo solidna opowieść z Johnem Heardem grającym faceta, który opuścił żonę i synów, a teraz próbuje to w szczególny sposób odpokutować. Wyznam, że bardziej utrafiła w moje emocje, nawet jeśli kościec fabularny też nie powalał na kolana oryginalnością. A oscarowych nominacji nie miał, prawdę mówiąc nie słyszałem o nim. Godząc na koniec wszystkich: po prostu Amerykanie są wciąż specjalistami od takich historii. I niech tak pozostanie jak najdłużej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/434235-zaremba-pani-ptak-w-kosciele