„Wyzwolenie” Stanisława Wyspiańskiego w warszawskim Teatrze Polskim to przedstawienie niekoniunkturalne. Piszę to z uznaniem. Jeśli nie przyjąłem go z charakterystyczną dla mnie euforią, to tylko z powodu moich osobistych kłopotów z samym tekstem. No może jeszcze z powodu kilku szczegółów inscenizacji. Ale generalnie, szacunek przeważa nad marudzeniem.
Ostatnim znaczącym przedsięwzięciem Anny Augustynowicz był powszechnie chwalony szczecińsko-opolski „Ślub” Witolda Gombrowicza. Ja doceniałem zręczność z jaką zrobiła z długiego tekstu widowisko spójne intelektualnie i klarowne. Ale wydało mi się ono aż nadto ściśnięte. Brakowało mi scen zbiorowych, brakowało dworu. Bez niego ileś znaczeń zniknęło. Śmieszyło mnie zastąpienie tych znaczeń akcentami antyklerykalnymi. Gombrowicz oczywiście szarpał w „Ślubie” religię, ale nie taką toporną symboliką, jak wszechobecny Ksiądz w tle. Z drugiej strony to przedstawienie było jednak świadectwem inteligencji reżyserki i jej wyczucia sceny. Dobrze granym na dokładkę – teraz Grzegorz Falkowski, Henryk stamtąd, jest w Teatrze Polskim Konradem.
Dlaczego tu przeważają emocje pozytywne? Bo Augustynowicz nie próbuje wprząc tego trudnego tekstu w służbę doraźności. Owszem w tekstach objaśniających w teatralnym programie pojawiają się próby tłumaczenia o co Wyspiańskiemu chodziło. Jest on traktowany ze swoim „Wyzwoleniem” przez Piotra Augustyniaka, autora tekstu o tym dramacie, jako odtrutka na sienkiewiczowską wizję polskości. Pada nawet nazwisko korzystającego z wizji Sienkiewicza Jarosława Kaczyńskiego. Ale i te wywody są bardziej skomplikowane, nie dają się wcisnąć w ciasne ramy ideowo-politycznego dydaktyzmu.
Tym bardziej nie daje się samo widowisko. Część publiki próbowała kwitować nieśmiałymi śmiechami coś, co wyczuwała jako odniesienie do współczesności. Nieśmiałość była jednak uzasadniona. Nie bardzo się dawało tę doraźność uchwycić.
Pokazuje nam się w tym spektaklu może nie wszystko, bo ten długi, niełatwy tekst jest podatny na cięcia, ale istotne wątki jednak są zachowane. Dokonywane są owszem zmiany inscenizacyjne – dialog z kilkunastoma Maskami zostaje zastąpiony sporem z jedną osobą (Marcin Bubółka), która w innych scenach jest nieco groteskowym (tak jak w dramacie) Reżyserem. Nie ma jednak robienia z dramatu nowej układanki złożonej z pociętych dowolnie kawałków. Jest siła dobrze mówionego tekstu.
Zetknąłem się z popremierowymi reakcjami, że galeria postaci zgromadzonych w teatrze, gdzie pojawia się też Konrad, jest nazbyt groteskowa, że mamy tu do czynienia z banalną paradą polskich wad rodem z niezliczonych przedstawień Mikołaja Grabowskiego. Przypomnę niedawną inscenizację montażu „Miny polskie” Mikołaja Grabowskiego i Tadeusza Nyczka (współautor adaptacji), też w Teatrze Polskim, gdzie Konrad z jego monologami i postaci z tego scenicznego korowodu zostały wrzucone do jednego worka z napisem „Groteskowa Polskość”.
Ale tu niczego takiego nie ma. Postaci są na tyle przerysowane i cudaczne, na ile chciał tego autor. Mamy więc i ugodowca obiecującego nigdy nie wymawiać słowa Polska, i żarliwca, który chce krzyczeć „Polska” nieustannie. To wszystko jest w tekście, łącznie z Prymasem ogłaszającym, że „Roma nigdy się nie myli”, stare porachunki romantyków z hierarchią pozostały aktualne. I z Karmazynem oraz Hołyszem ilustrującymi szlachecką przeszłość. I przekazującymi wady tamtej przeszłości nowym warstwom społecznym (ta akurat bardzo celne!)
Niedawno w inscenizacji koszalińskiej, gdzie przerobiono „Wyzwolenie” na rock-operę, reżyser Tomasz Man naprawdę zrobił z tej prezentacji uproszczoną farsę. Ale nie Augustynowicz. Część tych postaci to nie tylko ideowo-polityczne, ale obyczajowo-filozoficzno-literackie porachunki Wyspiańskiego. I to reżyserka zachowała także.
Są tam rzeczy, które mnie odpychają. Nieco apokaliptyczna scenografia Marka Brauna, pośród której postaci wędrują w szarych, jakby zetlałych kostiumach Wandy Kowalskiej, wydała mi się nazbyt manieryczna. Niektóre jej elementy są zbyt łopatologiczne, jak wtedy, gdy Geniusz-Mickiewicz jest rozpakowywany z folii na rusztowaniu. Ale doceniam bezkompromisowość w prezentowaniu poetyckich pojedynków i dyscyplinę aktorów w realizowaniu scenicznego założenia: pokazuje nam się to zasadniczo serio.
Mój kłopot z przedstawieniem, to przede wszystkim kłopot z samym tekstem. W monologach Konrada pada sporo ważnych, może i aktualnych do dziś diagnoz. Kiedy mówi do masek „A co jest mi wstrętne i nieznośne, to jest to robienie Polski na każdym kroku i codzienne. To manifestowanie Polskości”, śmieje się do tego dusza każdego liberała. Ba, może on uważać, że to polemika ze współczesną prawicą.
Ale już w tyradach Konrada domagającego się normalnego polskiego państwa z aparatem represji, chroniącego przed obcymi, te same środowiska powinny upatrywać zagrożenie. Nieprzypadkowo i właściwie słusznie Grabowski z Nyczkiem zderzyli je w „Minach polskich” z poglądami Gombrowicza. Bo co powiedzieć o wezwaniu, by od tych obcych odciąć polskie kobiety? Były te skądinąd nie całkiem jasne deklaracje przyjmowane z zainteresowaniem przez myślicieli związanych z endecją. Z kolei z wezwaniem do czynu zamiast widzenia Polski jako idealnego projektu „na kiedyś” utożsamiał się Józef Piłsudski. Podobno aż się wychylił z loży w teatrze.
Wiele tam zresztą słów, które każdy może obracać jak chce. Kim są „złodzieje narodu”, których trzeba się wystrzegać? Każdy wskaże kogoś innego. Kim jest ta część narodu, z którą nie warto się liczyć. W tych wywodach można się wręcz dopatrzeć jakiejś szalonej pychy, poczucia nadczłowieczeństwa. Co począć z wezwaniem żeby zwykły Polak nie tyle się w jakiejkolwiek sprawie odzywał, bo do tego nie powinien mieć prawa, ile tylko był. Jak to pogodzić z demokracją? Wszystko to pada w Teatrze Polskim Anno domini 2019.
I wszystko to leje się na nas potężnymi potokami słów. Przyznam się do tego - dla mnie chwilami męczących, przy całym docenieniu pasji w łowieniu tej czy innej myśli. Wielka wojna Wyspiańskiego z Geniuszem, w przedstawieniu upozowanym na Mickiewicza, tak żeby nie było wątpliwości (gra go Mirosław Zbrojewicz), uwikłana jest w paradoks. Wyspiański odrzuca wieczne narodowe cierpiętnictwo, żywienie się krwią, ale nie do końca jest jasne, co po wyroku: „Poezjo, bądź przeklęta” chce zaproponować. Na dokładkę wojnę z dawnym wieszczem prowadzi przy pomocy poetyckiej nadelokwencji.
Piękny jest jednak koniec przedstawienia. Jerzy Trela jako Stary Aktor, tu będący kimś ważniejszym, swoistym alter ego Konrada (w obsadzie „Duchem Ojca”) wspaniale mówi opowieść: „Mój ojciec był bohater, ja jestem nic”. Dziś się takie słowa często wyśmiewa. Tu wypowiadane są ze sceny – jednak serio. Takich strof jest w końcówce więcej. Szyderca staje się Polski apologetą.
Grzegorz Falkowski jako Konrad wydał mi się niemal bezbłędny. Na uznanie zasłużył Marcin Bubółka jako bardzo zmienny, sklejony z różnych postaci byt sceniczny świetnie wyważający między przerysowaniem, a precyzją tego co mówi. Mając na drugim planie tak znakomite postaci jak m.in. Mirosław Zbrojewicz (Geniusz), Jerzy Schejbal (Prymas), Katarzyna Strączek (Muza), Eliza Borowska (Harfiarka) czy Dorota Stalińska (Wróżka) czujemy chwilami siłę tego teatru. Nawet jeśli ja wolę inny rodzaj dyskursu o polskości, muszę schylić z uznaniem głowę.
Mam przyjaciela aktora, który czyta „Wyzwolenie” i coś w nim znajduje. Bardzo mu zazdroszczę. Może kiedyś i ja doznam łaski…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/432265-przyzwoite-wyzwolenie-w-polskim