„Green Book” jest klasycznym feel good movie. To ciepła i urocza komedia kina drogi zbudowana na dwóch przeciwstawnych bohaterach. Dwóch mężczyzn z różnych środowisk, którzy muszą się dotrzeć i zmienić chropowatą relację w prawdziwą przyjaźń? Podróż, która wyleczy duszę i odmieni każdego z bohaterów? Widzieliśmy to wiele razy nie tylko w kinie amerykańskim. O tym samym był francuski hit „Nietykalni”. Sukces tego filmu (3 Złote Globy w tym za najlepszą komedię roku i 5 nominacji do Oscara) tkwi w społecznym tle i prawdziwej historii, stojącej za tą polukrowaną przypowieścią.
Dr Don Shirley (Mahershala Ali) był podziwianym kompozytorem i jazzowym pianistą. Mieszał ze sobą muzyczne gatunki, był dogłębnie wykształconym erudytą, biegle władającym kilkoma językami. Pisał organowe symfonie i miał własny tercet muzyczny, z którym w latach 60tych XX wieku wyruszył w trasę po południowych stanach USA. Biali z południa go oklaskiwali. Zapraszali do swoich przybytków na koncerty. Celebrowali jego talent. Ci sami biali nie pozwalali mu jednak korzystać ze swoich toalet i jadać w restauracji z pozostałymi członkami tercetu ( Rosjaninem i białym Amerykaninem). Wszystko przez segregację rasową, panującą do 1964 roku w cześci stanów. Dlatego Shirley zabrał ze sobą w kilkumiesięczną trasę po rasistowskiej Ameryce znanego na nowojorskim Bronxie wykidajłę Tonego „Lip” Vallelonga ( Viggo Mortensen).
Znany do tej pory z takich komedii jak „Głupi i głupszy” Farrelly nie wyważa żadnych drzwi. Kino drogi i debata o tolerancji zostały już dawno ze sobą złączone. Gejowski wątek mieliśmy w „Lepiej być nie może” (1997) zaś „Wożąc Panią Daisy” (1989) eksploatował wątek rasowy*. Różnica jest taka, że w „Green book” to Afroamerykanin jest wykształconym pasażerem, mieszkającym w złotym apartamencie na Manhattanie, a kierowcą jest biały Włoch pochodzący z nizin społecznych. Reszta jest szablonowa. Shirley uczy wyjętego z „The Sopranos” „makaroniarza” ogłady, wysokiej kultury i niszczy jego uprzedzenia, zaś Tony „Warga” broni go pięściami i zaraża miłością do masowej muzyki Little Richardsa. Uczy go też jeść kurczaki z KFC i zgodnie z ulicznym kodeksem honorowym pcha do sprzeciwu wobec białego rasizmu.
Jeżeli znacie kino o rasizmie amerykańskiego południa ery segregacji rasowej, niewiele was tutaj zaskoczy. Dosyć sztampowa historia broni się natomiast wspaniałymi kreacjami aktorskimi i lekkim, inteligentnym humorem. Przeobrażony fizycznie do roli Mortensen jako drobny cwaniaczek wyjęty z „Ulic nędzy” Scorsese albo „Prawa Bronxu” De Niro doskonale opanował mimikę, gestykulacje i akcent nowojorskich Włochów. Ali znów dowodzi, że Oscar za „Moonlight” nie był pomyłką Akademii i tworzy poruszającą rolę odciętego od „swoich ludzi” czarnoskórego geniusza. Zbyt białego dla czarnych i zbyt czarnego dla białych.
Kłótnia dwóch przedstawicieli pogardzanych mniejszości ( Włosi obok Polaków i Irlandczyków byli przez lata mocno pogardzaną mniejszością narodową w USA) nie tylko kipi od emocji i pokazuje cały wachlarz aktorskich umiejętności obu aktorów, ale mówi o rasowych problemach Ameryki więcej niż niejeden elaborat. Dla takich smaczków i koncertu aktorskiego warto pojechać w tą podróż. Nawet jeżeli przewidujemy jej finał.
4,5/6
„Green Book”, rez: Peter Farrelly, dystr: M2Films
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/432203-green-book-aktorski-koncert-w-szablonowej-przypowiesci
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.