Oliver Stone i Michael Moore. Nazwiska tych dwóch skrajnie lewicowych reżyserów kojarzą się dziś z amerykańskim kinem politycznym. Do tego można dołożyć jeszcze liberała George’a Clooneya i szekspirowski „House of Cards”, który jednak „zakończył się” katastrofą po oskarżeniu Kevina Spaceya o molestowanie i wyrzuceniu aktora z serialu. Opowiadający o wiceprezydencie USA Dicku Cheneyu (2001–2009) „Vice” to jednak film z zupełnie innej półki.
Jego twórcy nie odcinają się od bogatej spuścizny kina politycznego Hollywood, zwłaszcza jego satyrycznego zabarwienia. Stanley Kubrick już w 1964 r. nakręcił arcydzieło – „Doktora Strangelove’a”. Barry Levinson w „Faktach i aktach” (1997) piętnował polityczny teatr Waszyngtonu. Lewicujący Warren Beatty uderzył w waszyngtoński establishment, kręcąc „Senatora Bulwortha”(1998). Takich tytułów można wymieniać wiele. Hal Ashby w podobnym stylu zekranizował „Wystarczy być” (1979) Jerzego Kosińskiego, a Mike Nichols w tragikomicznym stylu obnażył polityczną drogę Billa Clintona w „Barwach kampanii” (1998). To tylko kilka przykładów politycznych satyr z Hollywood, które przeszły do historii kina. Wszystkie były mniej lub bardziej oparte na prawdziwych wydarzeniach.
Adam McKay zdecydował się tragikomicznym sosem podlać historię żyjącego polityka. McKay wyrósł z komedii. Pisał skecze do legendarnego „Saturday Night Live” i kręcił rasowe komedie z Willem Ferrellem. Artystyczny sukces błyskotliwego „The Big Short”, za którego dostał w 2016 r. Oscara za scenariusz adaptowany, pokazał, jak ostry jest jego polityczny pazur. Widać to dobitnie w publikowanym obok wywiadzie, jaki miałem okazję z McKayem przeprowadzić.
„Vice” to rasowa tragikomedia. Ostra jak żyleta, błyskotliwa i zmuszająca do refleksji. Nie mamy wątpliwości, jakie poglądy mają twórcy tego filmu. To w 100 proc. liberałowie nieznoszący republikańskich polityków. Zależało im jednak, aby Dick i Lynne Cheneyowie, Donald Rumsfeld czy George W. Bush zostali pokazani na ekranie jak ludzie, a nie demonizowane postacie z lewicowych broszurek. W Beverly Hills rozmawiałem nie tylko z McKayem i Samem Rockwellem (zagrał George’a W. Busha), lecz również z Christianem Bale’em. Zdobywca Oscara za „Fightera” przyznał, że „Vice” jest filmem o człowieku pełnym kontrastów.
„Ameryka jest pełna sprzeczności. Wielkie amerykańskie idee inspirowały inne kraje. Jednocześnie ta sama Ameryka ma wiele grzechów, o których nie mówi się głośno. Ten kraj został zbudowany nie tylko na idei wolności, lecz również na niewolnictwie. Dick Cheney też jest człowiekiem pełnym sprzeczności. Chce władzy i wpływów. Ale jednocześnie potrafi zrezygnować z własnych marzeń, walcząc o władzę dla kogoś innego.
mówi aktor. Bale stworzył wybitną kreację ( właśnie zdobył za nią Złotego Globa). Do roli Cheneya przytył kilkadziesiąt kilogramów. Ociężałość fizyczna doskonale pasuje do sposobu funkcjonowania Cheneya w Waszyngtonie. To działający w ukryciu przyczajony polityczny drapieżnik najcięższej wagi. Demiurg manipulujący otoczeniem. Ale to przecież nie żaden komiksowy czarny charakter. W „Vice” oglądamy polityczną drogę Cheneya od jej początków. Tajników polityki uczył go bezczelnie cyniczny Donald Rumsfeld (świetny Steve Carell). Młody Dick pyta „Rummiego”: „W co wierzymy?”. Odpowiedzi nie dostaje. Wiele lat później, gdy Rumsfeld był usuwany z administracji Busha rękoma swojego wychowanka to pytanie nabrało jeszcze mocniejszego wymiaru.
W co wierzył Cheney? W potęgę USA. W pieniądze i władzę. W misję światowego policjanta, który daje zarabiać wielkim korporacjom. Zawsze jednak ma w sercu dobro Ameryki. Po ataku z 11/09 Cheney natychmiast obmyśla plan odwetu. Takiego, który wzmocni jego kraj. On zawsze wierzył w efekt demonstracji władzy. Mówi to bez ogródek w napisanej wraz z Lynne książce „Wyjątkowość. Dlaczego świat potrzebuje silnej Ameryki”. McKay dobrze oddaje też istotę związku Dicka z Lynne (Amy Adams).
Lynne Cheney jest nie mniej przenikliwa i inteligentna niż Dick. Inspiruje go do wdrapywania się po waszyngtońskiej drabinie. Bardziej niż on dba o elektorat konserwatywny i chrześcijański. Stosunek tego prawicowego przecież polityka do otwarcie homoseksualnej córki był zupełnie niestandardowy. Adams tworzy kolejną intrygującą kobiecą rolę. Niejednoznaczną i pełną tajemnic. „Vice” będzie jednym z faworytów w wyścigu o Oscary. Słusznie.Szkoda, że zgarnął tylko jednego z sześciu Złotych Globów, do których dostał nominację.
Adam McKay nakręcił wybitną tragikomedię wchodzącą za kulisy wielkiej polityki. Nawet jeżeli pewne kwestie są przejaskrawione, polityka przybiera zbyt surrealistyczne barwy, to nie można nie docenić błyskotliwości McKaya i gigantycznej pracy całej aktorskiej ekipy (Sam Rockwell jako Bush tworzy oscarowy epizod!), która zrobiła wszystko, by pokazać nam nie ikony, ale ludzi kreujących światową politykę w pierwszej dekadzie XXI w. Wielkie kino.
6/6
„Vice”, reż: Adam McKay, dystr: Forum Film Poland
Z Adamem McKayem oraz Samem Rockwellem rozmawia Łukasz Adamski
Ł.A: Czego dowiemy się o Dicku Cheneyu z filmu „Vice”?
Adam McKay: To, co mnie fascynuje u Cheneya, to jego przywiązanie do detali. W każdym sensie: politycznych, militarnych, biznesowych. On jest biurokratycznym geniuszem – skrupulatnym i sumiennym. Rozumie, jak funkcjonuje cały system w Waszyngtonie. Widzi go w sposób, w jaki większość ludzi go nie postrzega. Pod tym względem Cheney to absolutnie fascynująca postać.
Po Oscarze za „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” tworzysz zupełnie inną rolę. Wcielasz się w jedną z najbardziej znanych postaci najnowszej historii. Gdzie szukałeś inspiracji do stworzenia na ekranie George’a W. Busha?
Sam Rockwell: Odpowiedź kryje się w jego niedawnym przemówieniu na pogrzebie ojca, prezydenta George’a Busha. Było ono dogłębnie poruszające. George W. Bush jest bardzo wrażliwym facetem. Mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Bush jest też niezwykle uroczym gościem. Ma taki amerykański – południowy – chłopięcy urok. Chciałem właśnie to uchwycić.
Ale wykreować na nowo postać George’a W. Busha, który tak wiele razy został sparodiowany i zagrany przez tak znakomitych aktorów jak Will Ferrell czy Josh Brolin, zapewne nie było łatwo?
Sam Rockwell: To było bardzo deprymujące. Amerykanie dobrze znają te wcielenia. Pomógł mi sztuczny nos i upodobnienie fizyczne do Busha. Wtedy mogłem się skupić na mojej interpretacji tej postaci. Zależało mi na wyciągnięciu jego chłopięcego czaru, którym zarażał otoczenie. Starałem się, by nie wpaść w komiczny ton, przybierając teksański akcent. Nie chciałem parodiować George’a W. Busha.
Na ile prezydentura Busha była jego, a na ile Dicka Cheneya?
Adam McKay: Cheney przez pierwsze pięć lat prezydentury czuł się bardzo pewnie. Otaczał i osaczał Busha. W pierwszym roku drugiej kadencji George W. Bush zaczął się przebudzać. Istnieje słynna opowieść, gdy Cheney chce zbombardować Syrię, a Bush mówi: „Zaraz, zaraz. Spokojnie”. I kazał głosować członkom administracji w sprawie tej decyzji. Chciał zobaczyć na własne oczy, kto popiera ten pomysł. Uważa się powszechnie, że to był początek końca wpływów Dicka Cheneya w jego administracji. Cheney znał Waszyngton jak mało kto. Nawet Bush senior przyznał potem, że gdyby wiedział więcej o działaniach Cheneya w Waszyngtonie, toby go nie rekomendował do administracji syna. Nie zapominajmy, że Cheney był w jego ekipie sekretarzem obrony.
A jednak filmowy Cheney nie jest komiksowym demiurgiem, ale człowiekiem z krwi i kości.
Adam McKay: Chcieliśmy opowiedzieć tę historię tak uczciwie i prawdziwie, jak tylko umieliśmy. Nikogo nie demonizowaliśmy. Mając w filmie Christiana Bale’a, Amy Adams, Steve’a Carella i Sama Rockwella, jestem pewny, że wtłoczyli oni w swoje postacie człowieczeństwo. To bardzo ważne. Dlaczego? Bo widownia powinna nie tylko się skupiać na faktach, lecz również przywiązać się do postaci. Dziś zapominamy, że wszystkie wielkie historyczne zmiany dzieją się przez ludzi.
Po napisach końcowych umieściłeś scenę, w której dwóch Amerykanów popierających Trumpa i Clinton kłóci się i potem okłada pięściami. Chcesz powiedzieć, że polityczne napięcie w USA jest już tak wielkie, że niebawem będziemy tęsknić za epoką Busha i Cheneya?
Adam McKay: Ale wtedy też walczyli. Pamiętam, że byłem na marszu w Nowym Jorku przeciwko wojnie w Iraku. Ludzie krzyczeli na nas i rzucali różnymi rzeczami. Pamiętam, jak mówiono, że nie jestem patriotą ani Amerykaninem, bo nie popieram wojny w Iraku. Było podle. Od czasu wojny w Wietnamie i prezydentury Nixona mamy taki podział. Może jest dziś więcej wariactwa, ale temperatura sporu od dawna pozostaje taka sama. Nie przeceniajmy jednak roli Trumpa. Wbrew pozorom on nie ma żadnej władzy. Jest jednym z najsłabszych prezydentów USA. Jest frontmenem. Marionetką w rękach wielkiego biznesu. Jego słabość widać w chaosie tej prezydentury. Ludzie wybrali go, bo pokazali środkowy palec establishmentowi. Mnie Trump wcale tak mocno nie interesuje. Wolałbym zrobić film o ludziach wokół niego i tych, którzy go wykreowali. Ciekawszy od Trumpa jest jego ojciec, bez którego majątku on by nigdzie nie doszedł. Mamy nowy rodzaj wojny, który opiera się nie na bombach, ale na wojnie informacyjnej. To są fascynujące tematy. Interesują mnie ci, którzy naprawdę pociągają za sznurki.
Sam Rockwell: Wyjątkowość Cheneya polega właśnie na tym, że on nie chciał być na pierwszej linii frontu. On chciał być ukryty w cieniu. Chciał pociągać za sznurki bez blasku reflektorów. Cheney nie jest taki jak George W. Bush. Ani też taki jak Donald Trump. To zupełnie inne polityczne zwierzę.
Intrygujący jest też sposób realizacji filmu. Fake’owe napisy końcowe pojawiają się w środku filmu. Komedia miesza się z dramatem. Widać wasz wielki dystans do tej historii
Adam McKay: Nie żyjemy już w czasie kina gatunkowego. Kino jest dziś eklektyczne gatunkowo. Lubię taką szaleńczą narrację. Ale cały świat jest dziś straszno-śmieszny. Spójrzmy na prezydenturę Trumpa. Tam jest tyle samo komedii, ile horroru! Postanowiliśmy pokazać na ekranie podobną tragikomedię. Stąd tyle w scenariuszu ironii i sarkazmu. W końcu George W. Bush jest gościem, który ma 10-letnią przerwę w życiu zawodowym. Imprezował, wydawał kasę i nic poza tym. Nic nie robił przez dekadę! I został najpotężniejszym gościem na planecie. Jak tu nie mieszać gatunków?
Próbowałeś się spotkać z Dickiem Cheneyem, pisząc scenariusz?
Adam McKay: Cheney jest rekinem z Waszyngtonu, ale jest też normalnym facetem. Miesiąc przed rozpoczęciem pracy nad scenariuszem po prostu znalazłem jego dom. Podszedłem do drzwi i zapukałem. Otworzył mi w szlafroku i zapytał: „W czym mogę pomóc?”. Powiedziałem, że nazywam się Adam McKay, zdobyłem Oscara za „The Big Short” i chciałbym nakręcić o nim swój następny film. Miałem z sobą ciasteczka. Usiedliśmy i pogadaliśmy o projekcie. I tyle. Pozwolił mi nawet pokazać w filmie, co tylko chcę.
Naprawdę?
McKay: Oczywiście, że nie! Ale lubię widzieć miny dziennikarzy, jak to opowiadam [śmiech]. Jeżeli mielibyśmy akceptację Cheneya, to kręcilibyśmy autoryzowaną biografię. Wtedy jej bohater miałby prawo ingerować w treść. To by nie pozwoliło nam pokazać spraw, do których się dokopaliśmy.
Wywiad przeprowadzony podczas spotkania ekipy filmu „Vice” z międzynarodowym gronem dziennikarzy w Beverly Hills
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/428434-rasowa-satyra-politycznavice-recenzja-i-wywiad-z-tworcami