Niedawno, niedawno temu, w czasach, gdy przekaz medialny miał jakąkolwiek kontrolę, a nawet najcięższy wagowo skandal nie wychodził poza określone ramy, istniał on. Howard Stern. Budził mnie każdego poranka, gdy mieszkałem w USA. Łatwo się było obudzić przy jego radiowym show. Łamał każdą normę poprawności politycznej. Oburzał, demoralizował i nokautował słuchaczy. Nie przez przypadek przez lata jego ulubionym gościem był Donald Trump. „Mówił co mu ślina na język przyniosła. Wymarzony gość”- wyznaje o dzisiejszym prezydencie USA radiowiec.
Lubiłem Sterna. Idealnie pasował do mojej młodzieńczej buntowniczej lewackości ( nigdy jednak nie splamiłem się poparciem dla socjalizmu w jakiejkolwiek formie). Dziś wielka część „skeczów” Sterna mnie żenuje. Cenię go jednak za libertariańską postawę. Nie bierze jeńców ze względu na ideologię. No, może nie brał kiedyś. Dziś to inny człowiek.
Stern od początku działalności w latach 80-tych XX wieku był znienawidzony przez wszystkich. Prawica tępiła go za deptanie amerykańskich wartości. Chrześcijanie krzyczeli, że demoralizuje młodzież. Feministki nie mogły przebaczyć seksizmu i instrumentalizacji kobiet. Pornografizacja przestrzeni publicznej dokonywana przez Sterna, nie miałaby dziś szans wygrać z #Metoo. Nie ma środowiska, które nie walczyłoby ze Sternem, nie mającym oporów by zapraszać do jednego programu np. rasistę z Ku Klux Klan i przedstawiciela Afroamerykanów. Wyśmiewał niepełnosprawnych, robiąc konkursy, gdzie występował „Gary Niedorozwój” ( tak go nazywano) i Beetlejuice ( wyglądający jak bohater „Soku z żuka” Murzyn o dosyć niskim IQ).
Dla galopujących rankingów łamał każdą normę. Stacje NBC, WXRK i CBP płaciły milionowe kary ( raz było to 2,5 mln dolarów) za jego wybryki. On wyśmiewał też sam siebie ( np.opowieści o małym penisie) i własną rodzinę, co widać doskonale w autobiograficznym filmie ( oczywiście zagrał sam siebie) „Części intymne” (1997). Pejczował też celebrytów, którzy drzwiami i oknami pchali się do jego show. Dostał się na listę 100 najbardziej wpływowych ludzi na świecie magazynu „Time”. Startował na burmistrza Nowego Jorku z ramienia Partii Libertariańskiej. W końcu przeszedł do satelitarnego radia Sirius. Wartość kontraktu? Uwaga…500 milionów dolarów ( słownie: pół MILIARDA dolarów). Budżet programu to 100 mln dolarów.
Dziś 64 letni Howard Stern nadał jest naładowany wyjątkową bezczelnością i zaraźliwą pewnością siebie. Jednak dojrzał i wydoroślał. Widać to dobitnie w netflixowym show legendarnego Davida Lettermana „My Next Guest”. Stern w jednym epizodzie opowiada o swojej pogoni za słupkami słuchalności, odwróceniem się od rodziny w imię kariery i nie dostrzeganiu piękna małżeństwa.
Stern mówi jeszcze jedną istotną rzecz. Gdy przeszedł do satelitarnego radia Sirius pozwolono mu robić na co tylko ma ochotę. Żadnych kajdan. Żadnych obostrzeń, które obowiązują u nadawców publicznych i ogólnodostępnych. Żadnej cenzury obyczajowej typowej dla amerykańskiej telewizji ( poza płatnymi kanałami). Wolność totalna. Wolność zamieniona w anarchię.
Co na to człowiek, który zbudował karierę na łamaniu norm i ciągłym przesuwaniu granic skandalizowania w przestrzeni ogólnodostępnej? „Nie ma już zabaw. Jaki jest sens, skoro wszystko wolno?”- mówi dziś Stern. Nie ma zabawy w skandalizowaniu skoro można powiedzieć absolutnie wszystko. Howard Stern uchwycił istotę upadku dzisiejszych mediów. Stara prawda mówi, że zasady są po to by je łamać. Co jednak jak zasad nie ma? Cała istota skandalizowania zanika. Nie ma najmniejszego sensu łamać norm, które zostały zniesione. Ikona libertariańskiego pojęcia wolności słowa Howard Stern przyznał to bez ogródek.
Kogo dziś można nazwać skandalistą? W erze dyktatury mediów społecznościowych, gdzie normą jest pokazywanie wszystkiego ( łącznie z transmisją własnego samobójstwa) i coraz bardziej skretyniałych YouTuberów dawne skandale Sterna bledną. Również pod kątem jakości. Minęły lata, gdy nawet najostrzejsze skandale były kontrolowane przez ludzi odpowiedzialnych. Producentów, reżyserów, wydawców, właścicieli mediów. Jeżeli nie byli oni odpowiedzialni przed normami etycznymi, to byli odpowiedzialni przed reklamodawcami, którzy zawsze będą uważać na oburzenie swoich klientów. Dziś odpowiedzialność zniknęła.
Jeden idiota wrzuca do społecznościówek jak najmocniejszy materiał i reszta idiotów go klika. Lecą więc automatyczne reklamy Google i idiota staje się gwiazdą. To już przenosi się do polityki. Skoro wysokie funkcje w państwie mogą dostać partyjni internetowi hejterzy, oklaskiwani przez politycznych kiboli jednego z plemion, to jak można zatrzymać proces tej przerażającej degeneracji?
Gdy Andy Warhol przewidział, że w przyszłości każdy będzie mógł mieć 15 minut sławy, traktowano jego słowa jako kolejny przejaw ekscentryzmu. W erze Big Brothera uznano, że Warhol miał rację w wymiarze symbolicznym. Dziś słowa, nomen omen, skandalisty mają już wymiar dosłowny. Sława niektórych internautów trwa kwadrans. Potem przychodzą ci, którzy muszą ich przebić by zaistnieć w świadomości coraz bardziej zblazowanego i skretyniałego odbiorcy. Oczywiście wciąż istnieją normy poprawności politycznej. Nowa forma religii ze swoimi dogmatami, urzędem nauczycielskim i inkwizycją. Tyle, że w przestrzeni internetowej te normy też niewiele znaczą. Gwiazdujący YouTuberzy może nie są nawet ich świadomi. Wychowali się w skrajnym tolerancjoniźmie. Odpowiednio wytresowani wiedzą, że pewnych tematów się nawet nie podejmuje.
Gdzie będzie kres tego szaleństwa? Ja już dziś tęsknie za skandalami Howarda Sterna z początku XX wieku, gdy nie było jeszcze YouTube i Facebooka. Tęsknie za czasami, gdy skandal znaczył cokolwiek. Tęsknie za czasami, gdy łamano zasady. Dziś nie ma czego łamać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/427714-gdzie-podazamy-dawni-skandalisci-nie-maja-zasad-do-lamania