Na „Burzę” w Teatrze Narodowym czekano jak na wydarzenie. Jeden z najlepszych zespołów teatralnych w Polsce, plus ceniony reżyser Paweł Miśkiewicz, plus ceniona, podatna na rozmaite inscenizacyjne szaleństwa sztuka Szekspira. Efekt wzbudza we mnie mieszane uczucia, ale z pierwiastkiem zawodu.
Bo z jednej strony mamy sporo ładnego, widowiskowego teatru odwołującego się do wyobraźni. I perfekcyjny aktorski zespół wykonujący najtrudniejsze zadania. Na kilka scen patrzyłem z podziwem.
Z drugiej, zawsze lubię pytać o sens. Pierwsze pytanie, jakie się nasuwa jest takie: czy młody człowiek, który nie zna tekstu „Burzy”, a zechce ją poznać jako ciekawą historię, cokolwiek z tego zrozumie? Chyba niewiele. Takie inscenizacje są dla tych, którzy sztukę znają, a idą się przekonać, co z nią zrobił reżyser do spółki z dramaturgiem od przerabiania (w tym przypadku Miśkiewicz wraz z Joanną Bednarczyk ). Można by nawet złośliwie skomentować, że sprawdzają, ile łaskawie zostawił z oryginału, a czym wypełnił resztę czasu.
Zadawałem już to pytanie przy okazji „Burzy” w inscenizacji Krzysztofa Warlikowskiego. Czy ów hipotetyczny młody widz domyśli się, że Stanisława Celińska pijąca wódkę przy barze z Jackiem Poniedziałkiem, ba śpiewająca do mikrofonu, to właśnie uratowany z morskiej topieli marynarz Trynkulo? No chyba nie bardzo. Potrzeba dodatkowych objaśnień, właściwie stałego przewodnika.
Tu jest jeszcze trudniej. Choć ciężko się było zorientować w akcji prowadzonej przez Warlikowskiego, zostawił on więcej oryginalnego tekstu, i w sumie dość klarowne przesłanie. To jest w jego wersji sztuka o zaniechaniu zemsty, o pojednaniu. Zgorzkniały wygnaniec Prospero, mag zdolny do poplątania ludzkich losów, a jednak ułaskawiający w finale złego brata i jego sprzymierzeńców, ma być archetypem całego narodu wybaczającego innym narodom.
O czym jest „Burza” Miśkiewicza? Z tego co słyszałem sama aktorska ekipa nie doczekała się definitywnej odpowiedzi. Można domniemywać, że Prospero coś wspomina, albo wręcz śni. Katastrofa i pojawienie się na magicznej wyspie jego dawnych wrogów, to przeszłość, nie teraźniejszość. To pozwala na dowolne żonglowanie fabułą i postaciami.
Trynkulo jest obecny na wyspie jeszcze przed zatonięciem statku, bo skoro jest tylko wyobrażeniem umysłu Prospera może się znajdować gdzie bądź i symbolizować co bądź. Ferdynand, syn króla Neapolu jest według słów dramatu oddzielony od innych rozbitków, uznany przez nich za nieżyjącego, co nie przeszkadza mu wędrować razem z nimi. Takich przykładów jest mnóstwo. Powodzenia, młody widzu odwiedzający teatr i próbujący to ogarnąć.
Miśkiewicz wyrzuca całe wątki. Córka Prospera Miranda pojawia się głównie aby śpiewać, jej romans z Ferdynandem został zredukowany do jakichś sygnałów, a to co pozostawiono, jest, zwłaszcza dla owego hipotetycznego młodego widza, wysoce mylące, skoro kluczowe miłosne wyznanie książę Neapolu posyła… duchowi Arielowi. Miejsce poodcinanych dialogów i scen zajmują obszerne fragmenty innych utworów: od klasycznego, choć XX-wiecznego „Morza i zwierciadła”Wystana Hugh Audena, które Jerzy Grzegorzewski wystawiał kiedyś na tej samej scenie, po strzępy innych dramatów Szekspira, wiersze Williama Blake’a. czy wstrząsający skądinąd fragment „Wyspy skazańców Szweda Stiga Dagermana.
Wyjęte z tych utworów teksty, głównie monologi zwracają uwagę widza na problem nie tyle nawet kreowania co odtwarzania rzeczywistości przez Prospera. Wiele z nich dotyczy natury teatru. Są wypowiadane sugestywnie, chwilami piękne, nie tworzą jednak komunikatywnej całości.
Zarazem tam gdzie Miśkiewicz odnosi się do fabuły samego dramatu, poprzez inkrustowanie go fragmentami innych sztuk zmienia jego wymowę. Blisko finału zły brat Antonio stawia Prosperowi ciężkie zarzuty, które nie padają w „Burzy”. Konsekwencją jest dalszy ciąg ich konfliktu. Ukorzenie się Antonia jest pozorne, wręcz ostentacyjnie fałszywe. To nawet interesujące, ale przypomina mi się w takich chwilach opinia Zbigniewa Zapasiewicza, który kwestionując zbyt mocne ingerencje Warlikowskiego w wymowę „Poskromienia złośnicy” zachęcał go do wystawiania zmienionego dramatu pod własnym nazwiskiem , a nie Szekspira.
Niektóre pomysły inscenizacyjne są zabiegami cokolwiek jałowymi. Kiedy Mariusz Benoit gra zarówno dobrego ducha Ariela jak i barbarzyńskiego niewolnika Kalibana, to oczywiście utrudnia widzowi nowemu ogarnięcie akcji, ale nie zyskuje nic poza mało poważną zabawą. To wrażenie kaskady słów nie zawsze do ogarnięcia, często wypowiadanych tak sobie, to jeden z najpoważniejszych mankamentów tej inscenizacji.
Ktoś z widzów na premierze zwrócił uwagę, że tytuł na okładce teatralnego programu brzmi „Burza Williama Szekspira”. A więc to wariacja wokół sławnego utworu bardziej niż sam utwór. Nie mam nawet wielkiej pretensji o płoche zabawy realiami. Rozbitkowie w całkiem zabawny sposób śpiewają marynarskie angielskie pieśni w marynarskich mundurkach, ale przecież rzeczywistość „Burzy” nie w sobie wiele z realizmu. Król Neapolu właśnie wydał swoją córkę za władcę Tunisu, przecież to czysty absurd. Zastanawiam się tylko, czy ta galopada inscenizacyjnych pomysłów posuwa nas do przodu.
Doznajemy wrażeń, sugestii, myśli w tym jest jednak niewiele. Emocji też, choć bez wątpienia pozostajemy, ja pozostaję, pod wrażeniem kilku sugestywnych efektów – choćby wtedy, kiedy rozbitkowie stają się gromadą dzikich zwierząt. Wykonane to wszystko jest nienagannie. Po raz kolejny dowiadujemy się, że aktorzy Teatru Narodowego przebrną każde wyzwanie.
Ogarnia nas też nieokreślony smutek, kiedy Kacper Matula świetnie recytuje na koniec fragment z „Wyspy skazańców”. Może owo poczucie, że stan cierpienia ludzkiego jest permanentny, że nie będzie żadnego happy endu, bo już był i zarazem go nie było, to jest poszukiwana wymowa tej wersji „Burzy”. Czy jednak aby do tego doprowadzić reżyser musiał nas przepuścić przez taką falę pojęciowego chaosu?
Na scenie obecni są naprawdę wielcy aktorzy. Jerzy Radziwiłowicz tym razem, zgodnie z koncepcją reżysera zarazem zbyt pasywny i zbyt frywolny, ma jakby mniejsze pole do popisu niż zwykle. Ale Mariusz Benoit udatnie bawi się przemianami z Ariela z Kalibana i z powrotem, a przy tym nienagannie mówi monologi widowni prosto w twarz. Jan Frycz jest widowiskowo groteskowy, ale przecież Szekspir lubi groteskę. Mariusz Bonaszewski to Trynkulo utkany z obłoczków absurdu – często wkłada mu się w usta kwestie innych postaci, a on radzi sobie znakomicie z każdym zadaniem aktorskim.
Z podziwem obserwowałem też wysiłki grupy rozbitków aby być możliwie najbardziej plastyczną grupą obsługującą cudzą wyobraźnię. Swoje ciekawe momenty miał wciąż nie w pełni wykorzystany Kamil Mrożek jako brat króla Neapolu. Arkadiusz Janiczek przechodził samego siebie w jakby stworzonej dla niego roli pijaka Stefana. Kacper Matula jako Majtek, a na końcu komentator – zapamiętajcie to nazwisko, ten aktor pokaże nam jeszcze niejedno. A najbardziej poraził mnie siłą swojego aktorstwa jeden z moich ulubieńców Przemysław Stippa. Jego zaskakująco młody i niesamowicie transformujący się Gonzalo, w tekście banalny dygnitarz, zapowiadał całe multum tajemnic. Przyjemnie patrzeć na te rozbudowane zabawy w teatr.
Można się tylko zastanawiać, po co do roli Ferdynanda trzeba było sprowadzać studenta Akademii Teatralnej z Krakowa Daniela Namiotko. Był poprawnie kruchy i naiwny, ale ten teatr ma młodych ludzi, którzy może i lepiej wykonaliby jego zadania. Maja Kleszcz jako głównie śpiewająca Miranda była z kolei zjawiskowa, ale z trochę innego przedstawienia.
Tyle że tu nic nie musi i nie jest konsekwentne. Szaleństwo Prospera, szaleństwo Miśkiewicza. Czy musimy za nim nadążać? Chwilami byłem nim naprawdę zaciekawiony. Ale może czasem należy nam się bardziej spójny Szekspir, bo on naprawdę ciekawie opowiadał o świecie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/424633-burza-w-narodowym-galopada-wrazen-w-miejsce-szekspira?fbclid=IwAR3wEmDlqIzdJX-OZ70drORNSCOwWv4Q2tNGldCk-WbXjb2fLVLtnJ_DpUE