Klasyk mówił, że kochamy tylko te piosenki, które znamy. W przypadku nowej wersji „Narodzin Gwiazdy” te słowa się sprawdzają doskonale. Amerykanie kochają tą historię tak bardzo, że nakręcili jej czwartą wersję. 1937 roku za rolę wschodzącej gwiazdy Oscara zdobyła Janet Gaynor. Ta sztuka nie udała się Judy Garland w wersji z 1954 roku, ale film i tak przeszedł do historii kina. W 1976 roku historię romansu gasnącej gwiazdy muzyki ( Kriss Kristofersson) i początkującej wokalistki ( Barbra Streisand) nakręcił Frank Pierson. Oboje stworzyli znakomite role i Streisand również zgarnęła Oscara. Nie za rolę, ale za przeszywającą piosenkę „Evergreen”. Jak będzie w przypadku debiutu reżyserskiego Bradleya Coopera? Bez wątpienia co najmniej oscarowa nominacja należy się Stefani Germanotta alias Lady Gaga, która pokazała jak wielka siła drzemie nie tylko w jej kapitalnym głosie.
Jeżeli widzieliście film z 1976 roku, to znacie akcje „Narodzin gwiazdy”. Bradley Cooper nie zrobił w scenariuszu rewolucji. Uwspółcześnił ją na tyle by trafiła do wychowanego w erze YouTuba widza. Jackson Maine ( Bradley Cooper) to schodzący ze sceny gwiazdor southern rock. Jak przystało na rockamana chleje od świtu do świtu. Nie Bourbona jak bohater grany prze Krisstoffersona. On gustuje w ginie na lodzie i czystej wódce. Jackson przez lata spędzone na głośnej scenie głuchnie. Daje coraz gorsze występy, co przeraża jego starszego brata ( Sam Eliott). Pewnego dnia wpada w barze na dającą występ Ally ( Lady Gaga). Dziewczyna daje fenomenalną interpretację piosenki Edith Piaf. Tak zaczyna się ich pełen prawdziwej miłości, ale i goryczy związek. Maine podczas jednego z koncertów zaprasza na scenę Ally, pozwalając jej pokazać nadprzeciętny talent przed setkami tysięcy widzów. Tak zaczyna się jej wielka kariera i jego powolne schodzenie ze sceny. Aż do niemal szekspirowskiego finału.
Dlaczego kochamy tą historię i wciąż do niej wracamy? Bo to uniwersalna i piękna opowieść o koszcie sławy, co Cooper zręcznie wybija. Cena, jaką Maine i Ally muszą zapłacić za sukces jest potworna. Widać, że Germanotta gra w pewnym stopniu samą siebie. Dokonuje dekonstrukcji własnego wizerunku. To piekielnie utalentowana piosenkarka ( legendarny Tony Bennett nagrał z nią dwie płyty!), która została przez pazernych kreatorów masowego gustu wepchnięta w kostium skandalizującej gwiazdeczki pop.
Cooperowi nie udało się tak dobrze jak Piersonowi pokazać zatrutej alkoholem miłości między muzykami. Zbyt szybko prześlizguje się po kolejnych etapach toksycznego związku i nie podkreśla niszczącej siły zazdrości naznaczającej miłosny wątek. „Narodziny gwiazdy” ogląda się jednak świetnie. Wszystko dzięki kipiącej emocjami relacji Lady Gagi i Coopera.
Bawiąca się do tej pory aktorsko swoim wizerunkiem u Rodrigueza ( „Maczeta Zabija”, „Sin City”) i w antologii „American Horror Story” Germanotta tworzy tutaj pełnokrwisty obraz kobiety. Czułej, kochającej, wybitnie utalentowanej i jednocześnie zakompleksionej oraz rozdartej wewnętrznie młodej dziewczyny, pod stopami której niespodziewanie rozwinął się czerwony dywan. Cooper nie mówi nam nic nowego o wiecznie nienasyconym potworze zwanym wódką. Po wybitnej roli Jeffa Bridgesa jako autodestrukcyjnego pijaka i gwiazdę country w „Szalonym sercu” trudno było Cooperowi czymś zaskoczyć. Jest jednak przejmujący. Szczególnie w scenach odbudowywania naznaczonej piętnem dzieciństwa relacji z bratem.
Nawet jeżeli znacie ten wyciśnięty przez popkulturę dramat to idźcie do kina. Ja jestem fanem wersji z 1976 roku, a ten film mnie mocno poruszył. No i ta ścieżka dźwiękowa! Od wyjścia z kina nie mogę przestać jej słuchać. Głos Lady Gagi na sali kinowej wywołuje ciarki. Cóż, nie na darmo pseudonim przyjęła od hitu Freddiego Mercurego i Queen.
5/6
„Narodziny gwiazdy”, reż: Bradley Cooper, dystr: Warner Bros
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/423603-narodziny-gwiazdy-ta-historia-wciaz-chwyta-za-serce