To jeden z seriali tak natrętnie promowanych, że twarz Kamila Nożyńskiego, naturszczyka zmienionego w gwiazdę, wygląda zewsząd. Ale przyznaję, poza komercyjną agitacją za „Ślepnąc od świateł” na HBO, spotkałem się z autentycznym zachwytem wielu znajomych, czasem takich, których zdanie cenię.
To uczy pokory, warto pamiętać, jak różne bywają wrażliwości. Po pierwszym odcinku byłem zdziwiony chórem chwalców: albo coś ze mną nie w porządku, albo ze światem. Po trzecim sam nie jestem już tak pewny finałowej oceny. Ale nie cofam moich pierwszych odruchów.
Na początku był Jakub Żulczyk z powieścią. I ma facet talent, podobały mi się tak różne jego rzeczy jak horror dla młodzieży „Zmorojewo” i epopeja o patologicznej prowincji „Wzgórze psów”. Tej książki nie znam, a jednak filmowe „Ślepnąc…” na początku mnie odrzuciło.
Fresk o polskich bandytach? OK. Ale wyprawy i kontrwyprawy po długi widziałem w zachodnich filmach gangsterskich dziesiątki razy. Te rytuały męczą swoją krwawą przewidywalnością. Polski pisarz dodał monotonne tony przekleństw. Wierzę, że to samo życie, ale czy wszystko, co jest prawdą, warto utrwalać?
Podkreślano piękno zdjęć Michała Englerta, świetną muzykę Marcina Maseckiego. Zgadzam się, reżyser Krzysztof Skonieczny umie w kilku momentach porazić obrazem Warszawy jako niesamowitej przestrzeni. Sam zresztą świetnie zagrał prymitywnego hiphopowca.
Tyle że wizja Warszawy pogrążonej dzięki komputerowym efektom w wodach potopu wystarczy na pojedynczy film. Portret upiornego nocnego życia prowadzącego donikąd pokazał już, bez mafijnego wsadu, Mariusz Treliński w „Egoistach”. Tyrady głównego bohatera, dilera Kuby, o Warszawie zepsutej, słyszałem w wielu filmach, choćby w serialu „Glina” Pasikowskiego. Wiem, wszystko w popkulturze się powtarza, ale szukam wartości dodanej, oryginalnego akcentu.
Portret romantycznego samotnika, dilera słuchającego muzyki klasycznej i będącego malarzem – mój Boże, co za banał. W kinie zachodnim było takich postaci na pęczki. A co ważniejsze, u mnie pojawiają się niemodne opory etyczne. Opowieść o „życiu codziennym gangsterów”, zimna relacja o ich sprawkach pokazywanych z ich perspektywy, zawsze grozi banalizacją zła. Tak się stępia wrażliwość widza.
Powtórzę coś, co napisałem kiedyś o bandytach podpatrywanych przez kamerę od zaplecza – w „Rzeczach, które widzisz w Denver, będąc martwym”. Kiedy Kuba asystuje w pierwszym odcinku przy łamaniu komuś rąk, a potem przy zabójstwie, przestaje mnie interesować jako „ciekawy bohater”. Nie tylko dlatego, że Nożyński recytuje kwestie drętwo jak amatorzy z pseudodokumentalnych telewizyjnych tasiemców. Andy Garcia grał lepiej.
Tak, zauważyłem parę ciekawych scen, zwłaszcza w trzecim odcinku, wątek naćpanego celebryty jest interesujący i jak zagrany przez Cezarego Pazurę. Doceniam kunszt aktorski Jana Frycza jako oszalałego bandyty „Daria”. Dlatego daję temu serialowi jeszcze szansę. Dla mnie najciekawsze filmy gangsterskie były obrazami historycznymi – od „Ojców chrzestnych” po „Zakazane imperium”. Tu jest trochę obserwacji społecznych, rzadko wychodzących poza truizmy. Czy warto dla nich słuchać tych wiązanek i trzasku łamanych kości? Podejrzewam, że fascynacje znajomych, także konserwatystów, podobnymi filmami wynikają z poszukiwania męskiego, brutalnego kina. Podobne mechanizmy przesądzają o popularności choćby Tarantino. Mnie takie podniety niepotrzebne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/422701-slepnac-od-banalnych-bandziorow