Kiedy wszystko nudzi i brzydzi – od polityki po sztukę – czasem jest na to rada: wyjazd. Na przykład jak w poprzedni weekend: do Lubartowa. Co roku tamtejszy Powiatowy Młodzieżowy Dom Kultury organizuje pokaz teatralny nazywany Witryną. W tym roku odbyła się dziewiętnasta, a moja druga.
Rzeczywistym gospodarzem Witryny jest lubartowski Teatr Trupa działający przy wspomnianym domu kultury. Szefowa i domu kultury i Trupy Jolanta Tomasiewicz ma niespożytą energię i świetny smak teatralny. Wie, co sama powinna pokazać widzom zgromadzonym w miejscowym liceum, i kogo zaprosić.
Byłem prawie trzy lata temu zachwycony jej przedstawieniem „Zimowy pogrzeb” według sztuki Hanocha Lewina. To niewiarygodne jak kilkanaście osób, nastolatków płci obojga, przecież bez własnych wielkich doświadczeń życiowych, umiało odegrać przed widzami historię nieprostą, trochę groteskową, a trochę serio, niby miejscami komediową, a przeraźliwie smutną. Jak umieli oddać okrutną finezję Levinowego spojrzenia na świat. Byłem wtedy zachwycony.
Potem Jolanta Tomasiewicz wystawiła całkiem niezłe „Męczeństwo Piotra Oheya”, lubianą przez młodzieżowe teatry sztukę Sławomira Mrożka. W tym roku wróciła do Levina. „Big Touches” według kolejnej sztuki arcypłodnego, nieżyjącego już izraelskiego pisarza „Jakobi i Leidental”, jest przedstawieniem bardziej kameralnym niż „Zimowy pogrzeb”. Trochę skurczył się zespół po odejściu starszych roczników aktorów. Taki jest los młodzieżowych teatrów. Tu gra tylko sześć osób. Byłem ciekaw, czy lubartowski teatr utrzyma poziom.
Utrzymał. To układanka relacji między trójką osób: dwoma przyjaciółmi i kobietą. W bardzo ładnym programie napisano, że to kobieta wprowadza między nimi niepokój. Trochę tak, ale naprawdę pojawia się on jeszcze przed zjawieniem się jej. Chodzi o moment, kiedy jeden człowiek doznaje pokusy zlekceważenia, ba poniżenia drugiego.
Kobieta traktuje instrumentalnie przyjaciół, ale i oni używają jej do walenia się po głowach. Levina temat dominacji jednych ludzi nad innymi pasjonuje, krąży wokół niego w wielu swoich utworach. Fabuła nie jest nadmiernie żydowska, choć klimat rytualnego powtarzania strof i swoistego fatalizmu, ba realizmu magicznego, wydaje się typowy dla tej szerokości geograficznej. Ten pisarz posługuje się nim stale. Ładnie pokazał to Marcin Hycnar wystawiając dwa lata temu tę sztukę w warszawskim Teatrze Powszechnym.
Trzeba do tego grania realistycznego i równocześnie nierealistycznego. Reżyserka świetnie swoich aktorów ustawiła każąc im grać czasem nawet bardziej językiem ciała niż słowami. Ruch sceniczny buduje kolejne metafory, niepokoi, stawia pytania. Świetnie się w tym odnalazła główna trójka. Kamil Żebrowski (Jakobi) i Piotr Adamczyk (Leidental) są dokładnie tacy jak być powinni. Zabawni i równocześnie śmiertelnie poważni w swoich piętrowych wygibasach.
Goni ich Natalia Florek jako „pianistka” Szahasz. Może w paru miejscach zbyt ekspresyjna, potrafi jednak budować absurd całą sobą, choćby w znakomitej scenie w poduszką. I ma odwagę bawić się własnym kosztem.
Pozostała trójka – Natalia Rola, Małgorzata Chruścik i Mikołaj Oniśk – są świetnym tłem. Byłbym zaskoczony dojrzałością młodych aktorów z 22-tysięcznego Lubartowa, gdybym nie widział poprzednich przedstawień Jolanty Tomasiewicz. Nie wiem, czy wszystkie subtelności tej sztuki dotarły do całej widowni, zwłaszcza do jej młodszej części. Ale jeśli choć zaintryguje ich tajemnica tekstów rzucanych ze sceny przez ich kolegów, to dużo, bardzo dużo.
Z podziwem warto też odnotować występ drugiej, młodszej grupy z Lubartowa – Teatru Pięć Złotych, pod opieką Małgorzaty Adamczyk. Tekst prostszy, adaptacja współczesnej polskiej sztuki Przemysława Jurka „Maminsynek”, o chłopaku zmagającym się z depresją i z rodzinnymi problemami. Może na miejscu pani reżyser nie zastosowałbym wobec sztuki trwającej 20 minut całej gamy sztuczek współczesnego teatru, jak choćby rozdzielania jednej postaci między kilku aktorów. I sami aktorzy za tym nie do końca nadążają, i młoda publika. Ale widać pasję, widać poszukiwanie odpowiedniej formy żeby opowiadać o własnych problemach. Przejeżdżając przez Lubartów w drodze do Lublina pamiętajcie, jak bogate życie teatralne mijacie.
Gośćmi był Teatr Zielona Mrówa z Lublina. Robert Kaczorowski skupił w nich uczniów liceum muzycznego i szkoły plastycznej z Bursy Szkół Artystycznych w Lublinie. Dacie wiarę – przy świetnej muzyce po części mówią, po części śpiewają bajki Ignacego Krasickiego. Widowisko skrzy się życiem, jest dynamiczne, dowcipne, o czymś, z wykorzystaniem ruchu scenicznego, przebrań, masek. Wypada się jedynie pokłonić. Zapamiętajcie tę nazwę „Zielona Mrówa”.
Logika komunikacji zgodnie z którą po 19.30 nie wyjedzie się z Lubartowa do Warszawy nie pozwolił mi poasystować przy wspólnej kolacji po przedstawieniach (zrobił się na dokładkę pierwszy dzień zimy). A żałuję. Dwa lata temu obserwowałem jak młodzi ludzie z różnych grup teatralnych (wtedy z Trupy i z lubelskiego Panopticum, kapitalnej ekipy) bawili się dalej, improwizowali, dzielili aktorskimi i inscenizacyjnymi doświadczeniami. Istnieje taki świat. Polska kultura wydaje mi się w takich momentach dość bezpieczna.
Od lewej: Natalia Florek, Kamil Żebrowski, Piotr Adamczyk; fot. Urszula Bednarczyk
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/422557-hanoch-levin-w-lubartowie
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.