Wpadłem w odwiedziny do świata po apokalipsie. O co chodzi? Uważni czytelnicy pamiętają, z jak wielką ekscytacją towarzyszyłem bohaterom serialu „Walking Dead”.
W recenzjach nie z pierwszego, ale piątego czy szóstego sezonu rywalizowałem w entuzjazmie z Łukaszem Adamskim. Pisałem, że to nie jest przede wszystkim film katastroficzny o biciu się ludzi z zombies, które opanowały świat, ale o naturze człowieka, ba o organizowaniu życia społecznego na powrót (taka mała historia świata). I także o mniej lub bardziej racjonalnych wojnach między ludźmi. Absurd świata, w których tak niewielu ich zostało, a jednak nie rezygnują z zabijania, bił po oczach.
A potem odpadłem. Łukasz pierwszy, ja nieco później, chyba przy sezonie siódmym. Zmęczyła nas jednostajność bitew „dobrych” pod wodzą Ricka Grimesa (Andrew Lincoln) ze „złymi”, czyli tak zwanymi Zbawcami. I tania demoniczność lidera Zbawców wyrzucającego z siebie potoki słów Negana (Jeffrey Dean Morgan).
No a teraz ja wróciłem. Trafiając w szóstym odcinku sezonu dziewiątego na wiekopomny moment, kiedy twórcy zdecydowali się na eliminację dawnego policjanta przyzwoitego Ricka. Aktor Lincoln grający w tym serialu od 2010 r. był już podobno strasznie zmęczony. Choć z kolei młodziutki Chandler Riggs grający Karla, syna Ricka, przeżył załamanie nerwowe, kiedy twórcy go uśmiercili w serii poprzedniej. Grał w „Żywych trupach” od dziecka.
Serial już dołujący, przeżył teraz nawet wzrost popularności w związku z końcem Ricka. A ja się z tego wszystkiego nie śmieję. Bo to wciąż całkiem przyzwoity film. Bo dobrze oddaje udrękę ludzi, którzy próbują odbudować z jakichś resztek, szczątków, dawne życie i wartości. Bo choć uderzyła mnie większa dawka patosu niż w pierwszych seriach, kiedy nie było jeszcze żadnych osad, a przerażone grupki wędrowały bez nadziei po pustych szosach stanu Georgia, to przecież to górne C czemuś służy, jak często u Amerykanów. To serial, który opowiada się w ostateczności za dobrem. Choć w takiej plątaninie koszmaru powinno ono zniknąć.
Taki obrót zdarzeń, gdzie ludzie zmieniają się jeden w drugiego w bestie, też sobie wyobrażam. Może nawet byłby praw‑ dziwszy. Ale czy ta nieco bardziej optymistyczna wersja (zła jest tu sporo, także całkiem irracjonalnego) nie jest nam jakoś potrzebna? Zarazem mękę tych ludzi czujemy, dopiero idąc wraz z nimi przez życie. Doznając upływu, wręcz wleczenia się czasu. To odróżnia ten tasiemiec od dziesiątków filmów „postapokaliptycznych”.
U innych skrócenie wydarzeń, czasowe przeskoki, oszczędzają nam wielu zgryzot. Tu musimy razem z bohaterami czekać, przeżywać niepewność, cierpieć. To fenomen tych współczesnych długaśnych seriali.
Czy zostanę z tymi bohaterami, którzy przeżyli. A bo ja wiem? Z pierwszej ekipy są nadal Deryl (Norman Reedus) i Carol (Melissa McBride) oraz Maggie (Lauren Cohan), która doszła bodaj w sezonie trzecim. Zżywaliśmy się z postaciami i traciliśmy je niczym najbliższych – to także zasada takiego serialu, który nie rządzi się ulizanymi hollywoodzkimi prawidłami.
Z jednej strony mój przypływ sentymentu – specjalnie dla umierającego Ricka sprowadzono w miniscenkach kilka osób z pierwszych sezonów – może być przejściowy. Z drugiej to chwilami nadal chwyta za serce. Ale przecież nie może trwać bez końca. Nic nie wiem o sezonie dziesiątym.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/420509-odwiedzilem-zombies