Teraz czas na nią. Czas na panią Underwood, która bierze na swoje ramiona ciężar całego „House of Cards”. Po wyeliminowaniu z serialu Kevina Spaceya za aferę #MeToo wszyscy się zastanawiali jak twórcy wybrną z sytuacji, która spowodowała, że musieli kręcony szósty sezon wyrzuć do kosza i przerobić cały scenariusz.
To zdumiewające, że twórcy serialu, który zapoczątkował potęgę Netflixa nie tylko zbudowali 8 odcinkowy finał bez ikonograficznej postaci Franka Underwooda, ale wykorzystali afery z seksualnym molestowanie do ideologicznej manifestacji.
UWAGA. Nie jest to recenzja, więc ostrzegam, że w tekście mogą pojawić się spoilery treści
„Tęsknicie za nim?”- pyta już w pierwszych scenach Claire Underwood ( Robin Wright). To pytanie będzie się pojawiać przez wszystkie 8 finałowych odcinków. Diaboliczne małżeństwo, które dokonywało przez lata na naszych ekranach najpotworniejszych łajdactw z morderstwami włącznie, zostaje w końcu rozdzielone. W finale piątego sezonu Frank w aurze gigantycznego skandalu zrezygnował z władzy, przekazując prezydenturę swojej żonie i jednocześnie wiceprezydent USA. „Jeżeli mnie nie ułaskawi, to ją zabiję”- mówi bezpośrednio do nas waszyngtoński demiurg. Rzeczywistość potrafi być mrocznie złośliwa.
To ostatnie słowa wypowiedziane w roli Franka przez Kevina Spaceya, który został wyrzucony w trakcie zdjęć do kolejnego sezonu po zarzutach o molestowanie młodych aktorów na przełomie kilkunastu lat. Spacey stał się jednym z dwóch głównych czarnych charakterów dla ruchu #MeToo, choć w jego przypadku zarzuty nie dotyczą molestowania czy gwałcenia kobiet. Zdobywca dwóch Oscarów i jeden z najwybitniejszych amerykańskich aktorów ostatnich dekad został dosłownie wymazany z Hollywood. Wykrojono go z gotowego filmu „Wszystkie pieniądze świata” Ridleya Scotta i zastąpiono Christopherem Plummerem, wydając kilka dodatkowych milionów dolarów na dokrętki i przemontowanie całego materiału. Żaden aktor nie poniósł tak wielkiej kary. Po zwiastunie przepowiadano, że Spacey może dostać swojego trzeciego Oscara. To jednak za mało. Kara musi być jeszcze mocniejsza.
Wokół właśnie wykrojenia, a nawet wykastrowania symbolicznego „ złego białego samca” jest zbudowany ostatni sezon „House of Cards”. To więcej niż opowieść o współczesnym małżeństwie Macbethów. Nie ma finał tego najważniejszego politycznego serialu XXI wieku siły pierwszych sezonów. Pisałem już kiedyś, że serial z fascynującej opowieści o „bagnie Waszyngtonu” ( reżyserka kilku odcinków Agnieszka Holland ma rację, że tak czarna wizja pomogła w narracji Donalda Trumpa) zamienił się w pewnym momencie w podkręcony do maksimum szekspirowski dramat. Ostatni akt jest tego najlepszym dowodem. Demoniczność pani Underwood przerażająca samego prezydenta Pietrova ( czytaj Putina) jest momentami komiksowa, choć ostatecznie jest uwiarygodniona psychologicznie. Robin Wright nadaje nowej głębi diabolicznej prezydentowej. Cofamy się do jej dzieciństwa i młodości, która ukształtowały jej bezwzględność. Do tego dochodzi jak zwykle świetnie pokazana walka pod waszyngtońskimi dywanami i doskonałe wkomponowanie serialu w wojnę w Syrii.
Waszyngtońskie intrygi i geopolityczna wymowa serialu ma drugorzędne znaczenie. Finał „House of Cards” to erupcja wściekłego feminizmu. Od pierwszej do ostatniej sekundy wylewa się on z ekranu i zmieszany z krwią kolejny ofiar prezydentowej Underwood chlusta widzowi w twarz.
Frank nie żyje. Umarł na podłodze swojej sypialni. Jego duch unosi się przez całą akcję, aż do symbolicznego finału. Kto go zabił? Czy była Claire? Prezydentowa udaje przed Amerykanami załamaną wdowę. My widzimy ją jak z triumfującym uśmiechem na ustach wypuszcza z rąk wyjętego ze ścian Białego Domu ptaka mówiąc: „kończę z tobą Frank”. To nie tylko skończenie z Frankiem, ale samym Kevinem Spaceyem, z którym kończy znana z radykalnego feminizmu Robin Wright.
To znamienne, że właśnie ona reżyseruje ostatni odcinek serialu, w którym dosłownie zabija pamięć po Franku Underwoodzie. Taki ma mieć wymiar jej feministyczny blitzkrieg. Pani Underwood dymisjonuje cały swój gabinet, zastępując go samymi kobietami. Zachodzi w ciążę by macierzyństwem pokonać szykujących się do zamachu na nią wrogów. Powraca też do panieńskiego nazwiska Hase. Twórcy serialu nie bawią się w żadne subtelności. Claire realizuje wszystkie polityczne postulaty feministek. Idzie nawet dalej. U niej nie ma parytetów płci. W jej gabinecie miejsce mężczyzn jest pod ostrymi jak noże szpilkami. Lady Macbeth została ukształtowana przez mężczyznę? Oj nie! Jej diaboliczność i zło przebija wszystko co robił Frank. „Będziemy od was lepsze. Zarówno w miłości jak i zbrodni”- zdaje się mówić Claire.
Nie przez przypadek mężczyźni są w finale serialu słabi. Claire jest wyjątkowo znienawidzona przez wpływowe w Waszyngtonie małżeństwo Shepardów. Nawet oni jednak toczą między sobą płciową wojnę. Szanowany kongresmen Bill (Greg Kinner) umiera na raka i zostaje ostatecznie zastąpiony przez równie bezwzględną jak pani Underwood, Annette ( Diane Lane). Wokół wojny obu silnych i zabójczych pań jest zbudowany konflikt serialu. By stoczyć ostateczną walkę muszą wyeliminować gnijących od choroby ( Bill) albo słabnących psychicznie jak pilnujący pamięci po Franku Doug Stamper (Michael Kelly) białych mężczyzn.
Cały finał jest o wyrwaniu się spod władzy mężczyzn. Ba, jest to opowieść o ich ostatecznej eliminacji z życia publicznego. Można oczywiście zastanawiać się na ile absolutne zło Claire buduje wizerunek kobiecej bohaterki. W końcu nawet Quentin Tarantino rozmiękczył zabójcze spojrzenie Czarnej Mamy w „Kill Bill” jej macierzyństwem. Claire pewnie swoje dziecko pokocha, choć na razie nosi je w brzuchu jako narzędzie do eliminacji wrogów. To jedna z wielu broni tej uzbrojonej po zęby ( pasuje tu określenie Full Metal Jacket) feministki, idącej ukarać świat za grzechu patriarchalnej kultury. Feministki pokochają Claire. Wydrukują jej wizerunek na koszulkach. No, ale przecież ona morduje oponentów i przyjaciół i straszy wojną nuklearną na Bliskim Wschodzie samego Putina. Oto nowa Amazonka? Oczywiście! To wrażliwa i silna wojowniczka, która w przerwie między jedną i drugą zbrodnią peroruje na temat „mizoandri”, czyli słowa, którego nikt nie zna. „Wszyscy wiedzą czym jest mizoginizm”- mówi przywódczyni wolnego świata.
Dawno nie widziałem produkcji filmowej, która byłaby tak przesiąknięta ideologią. Szósty sezon „House of Cards” wygląda jak feministyczny manifest, w którym fikcja miesza się z rzeczywistością i tworzy przedziwną pulpę. Zabicie Franka i pamięci o nim to również zabicie pamięci po Kevinie Spacey’u. Symbolu męskiej przemocy wobec…no właśnie w jego przypadku chodzi o przemoc wobec podległego mu homoseksualisty. Nie można symbolicznie ukarać „obrzydliwego samca” Harveya Weinsteina, więc cała siła kobiecego gniewu padła na Kevina. Kevina samego na wschód od Hollywood. Kevina wypędzonego z raju przez nową bogini.
„Wszystko co wam mówił, to były kłamstwa”- mówi bezpośrednio do widzów Claire. W innej scenie dodaje, że jej dziecko nigdy nie usłyszy głosu Franka, czyli głosu Spacey’a. Ten głos ma zostać wymazany. Głos kojarzący się z przemocą i molestowaniem seksualnym. Głos kojarzący się z męskim panowaniem. Męską władzą. Frank staje się Kevinem. Kevin staje się Frankiem. To dopiero początek kobiecej krucjaty w kinie.
-
Kup dla siebie, dla rodziny, dla przyjaciół!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/419935-final-house-of-cards-to-erupcja-wscieklego-feminizmu
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.