Ryszard Kapuściński to ikona polskiego dziennikarstwa. Pomnik, na którym nie wolno robić nawet małej rysy o czym przekonał się przecież uczeń Kapuścińskiego Artur Domosławski. Jego książka „Kapuściński. Non fiction” rozwścieczyła wszystkich świętych tzw. salonu. Za co? Za reporterskie spojrzenie na karierę dziennikarza w kontekście jego uwikłania w kolaboracje z komunistami. Cóż, nie od dziś wiemy, że każda wspólnota potrzebuje pomników i mitologii. Szczególnie w zatopionej w romantycznym duchu Polsce, gdzie swoje pomniki ma nie tylko lewica, ale też prawica. Ten film jest umocnieniem mitu najsłynniejszego polskiego reportażysty, z którego wspaniałego warsztatu uczył się chyba każdy dziennikarz.
„Jeszcze dzień z życia” Damiana Nenowa i Raúla de la Fuente jest bardzo ciekawie zrealizowanym dziełem filmowym. To eklektyczne gatunkowo połączenie bardzo dobrej animacji, dokumentu ( wypowiedzi świadków wydarzeń) i brutalnego kina wojennego. Jednocześnie jest to film na wskroś mitologiczny. Kapuściński jest w nim idealnie niedogolonym, przepoconym i twardzielsko błyskotliwym reportażystą z „karabinem na ramieniu”. Kapuściński przyznawał, że to właśnie w Angoli strzelał w obronie walczących o niepodległość mieszkańców Angoli. „W wywiadach opowiadał, jak w 1975 roku w Angoli chwycił za broń. Ale o tym, że był tłumaczem sowieckich doradców wspierających komunistyczną partyzantkę, wiedział tylko jego szef”- pisał Domosławski. Twórcy starają się wprost nie mówić, że wspierany przez Kapuścińskiego Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli – Partia Pracy (MPLA) to komunistyczna partyzantka. Oj nie! Tutaj mamy socjalistycznych rewolucjonistów walczących romantycznie jak Fidel Castro i brodacz z Hawany.
„Jeszcze dzień życia” bardzo mocno dotyka rozważań o granicach autocenzury i odpowiedzialności za słowo. Właśnie wokół tego jest zbudowana główna intryga filmu. Kapuściński w Angoli dostał informacje, że MPLA wspierają Kubańczycy. Gdyby ją ujawnił wpłynąłby na przebieg Zimnej Wojny między mocarstwami, które oficjalnie nie wspierały rewolucyjnych ruchów w Afryce czy Ameryce Południowej. „Jako jeden z niewielu wiedziałem od początku o obecności Kubańczyków…”- przyznawał rok po opuszczeniu Angoli. Mam podejrzenia, graniczące z pewnością, że gdyby Kapuściński wiedział o pomocy Amerykanów dla przeciwników marksistów z MPLA nie miał by oporów „zmieniać bieg historii”. Jednak on przez całe życie umacniał romantyczny mit komunistycznej partyzantki na każdej szerokości geograficznej.
To jest coś czego nie mogę przebaczyć infantylnym artystom, wyrosłym z rewolucji 68. To oni stworzyli romantyczny mit Che Guevarry i innych komunistycznych morderców, którzy stali się symbolem na t-shirtach zblazowanej od kapitalistycznych pieniędzy lewicowej młodzieży. Młodzieży noszącej drogie ciuszki i protestującej przeciwko kapitalizmowi za pomocą manifestów pisanych na Macu z kawą Starbunia stojącą w modnej kawiarni.
Ten mit tworzyło wielu pisarzy. Ernest Hemingway był zapatrzony w kubańską rewolucje i opowiedział się po stronie wspieranej przez Sowietów hiszpańskiej lewicy, też kolaborował z Związkiem Sowieckim. Ujawnił to we wstrząsającej książce „Towarzysz Hemingway” Nicolas Reynolds. No, ale wystarczy przyjrzeć się postępowaniu artystów w czasie wojny w Wietnamie, którzy w najlepszym razie nieświadomie i infantylnie zaciągnęli się na propagandową służbę wrogów Ameryki. Jak to możliwe? Alain Bloom w „Umyśle zamkniętym” dobitnie to wyłożył. Nie chce się wam sięgać po tak poważną literaturę? Warto zajrzeć do pierwszego lepszego wywiadu z reżyserem Oliverem Stonem, piekielnie zdolnym ( jak Kapuściński) reżyserem, który w absolutnie rozkładający infantylizmem na łopatki sposób robił propagandę Fidelowi Castro i Władimirowi Putinowi. Stone, podobnie jak Michael Moore, jest wiecznym buntownikiem walczącym z całym amerykańskim systemem. Kapuściński był częścią PRL-owskiego systemu.
Wszak byli wspaniali komuniści w Polsce, tacy jak Kapuściński, i znajdowali się w dramatycznej sytuacji, gdyż jednocześnie prowadzili walkę na dwa fronty. Z jednej strony z kapitalizmem, przeciwstawiali się autorytarnym zamachom stanu, wyzyskowi krajów kolonialnych itd. A z drugiej walczyli o spełnienie swoich ideałów tam, gdzie mieszkali. To był Kapuściński, to był też np. Kuroń.
mówił o Kapuścińskim w wywiadzie dla „Polski The Times” Jacek Żakowski.
Zgadzam się. Kapuściński nigdy nie ukrywał swoich sympatii dla komunistycznych partyzantek. Był uczciwy w kreowaniu czerwonej mitologii. Niestety jego bezkrytyczni fani są już kreacją jego znakomitych warsztatowo reportaży. Ten film jest tego dowodem i problemem. Nie było wspaniałych komunistów jak mówi Żakowski. Komunizm to z zasady zły system. To zbudowana na fałszu świecka religia, która swoimi dogmatami gniotła każdego, kto nie godził się z jej założeniami. Nie było ani jednego demokratycznego państwa zbudowanego na komunizmie. Kapuściński to dobrze wiedział, a mimo to wspierał zwycięstwo czerwonej ideologii w każdym miejscu na ziemi.
Warto „Jeszcze dzień życia” zobaczyć, by przekonać się jak lepi mity.
„Jeszcze dzień życia”, reż: Damian Nenowa i Raúl de la Fuente, dystr: Next Film
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/419224-film-o-kapuscinskim-pokazuje-jak-buduje-sie-mitologie