Z jednej strony – sielanka i nostalgia. „”Prawda! prawda! - rzekł na to Gerwazy wzruszony. - / Dziwneć to były losy tej naszej Korony / I naszej Litwy! wszak to jak małżonków dwoje! / Bóg złączył, a czart dzieli, Bóg swoje, czart swoje!”. Zafundowana przez Napoliona terapia małżeńska, w której takie nadzieje pokładał Gerwazy, nie przetrwała, jak wiemy, roku 1812, ale tęsknota pozostała: dałoby się, myślę, napisać książkę opisującą największe polskie inicjatywy polityczne wieku XIX i XX jako fantazyjne, nie liczące się z realiami, lecz żarliwe próby „odtworzenia Unii”. A i dzisiaj najlepszym plasterkiem na zbyt niskie PKB czy bardziej osobiste niepowodzenia bywa dla wielu reprodukcja mapy, ukazującej stan rzeczy na początku XV wieku, na której Wielkie Księstwo Litewskie, już po Grunwaldzie i frondach, rozpościera się (inna rzecz, że niepewnie: przerywaną linią, ukośnymi paskami, w trybie wpływów i lenna) aż po gród Czarny Horod, wzniesiony przez Witolda na miejscu dzisiejszej Odessy. „Polska od morza do morza” – szepcą w zachwycie.
Nie ma lepszego sposobu, by wytrącić z równowagi historyka z Wilna czy Kijowa, jak takie zdanie. W pierwszym półwieczu po rozbiorach „czarną legendę” robiły unii polsko-litewskiej potęgi zaborcze; w drugim półwieczu, w popowstaniowych ciemnościach, o unii gorzko pisali „stańczycy” na czele z Michałem Bobrzyńskim, zarzucając przodkom o pogoń za mrzonkami. Na przełomie wieku XIX i XX oskarżeń jęli się „budziciele” i historycy narodów Międzymorza, niebezpodstawnie, ale bardzo jednostronnie widząc w kolejnych modyfikacjach ustrojowych Rzeczpospolitej jedynie narzędzie „polskiego imperializmu”. Tej perspektywie ochoczo przytakiwali marksiści, pozostający w osobliwym sojuszu z rzecznikami Wielkiej Rosji, w jej białej czy czerwonej odmianie – a na Zachodzie mało komu chciało się zajmować zwojem zapleśniałych pergaminów.
Perspektywa, jaką proponuje brytyjski badacz Robert Frost jest cenna nie dlatego, że „ktoś z Oksfordu” zechciał pochylić się nad dziejami unii: zbytnia potrzeba uznania bywa dowodem kompleksów, zaś wczorajsi admiratorzy potrafią zafundować siurpryzę jak nie przymierzając prof. Norman Davies. Zaletą „historii oksfordzkiej” jest umiejętność spojrzenia na dzieje i mechanikę unii z lotu ptaka, z perspektywy, jaką zalecał jeden z najbardziej utalentowanych językowo synów Rzeczpospolitej, Maciej Sarbiewski. Historyk, którego nie sposób oskarżyć o stronniczość, patrzy z tej wysokości na okoliczności, towarzyszące formowaniu się polsko-litewskiego związku państw. Perspektywę ma szeroką: przywołuje całą typologię unii personalnych i dynastycznych, protektoratów i lenn, wspólnot ziem i tronów – całą paletę rozwiązań, po jakie sięgała Europa, zanim zachwyciła się ideą „państwa narodowego”, pustą i kształtną niczym pudełko po półbutach.
Zarazem jednak, podobnie jak bywa w poematach Sarbiewskiego, Frost zniża się do szczegółów często nieznanych nawet monografistom, szczególnie w pierwszych rozdziałach, poświęconych okolicznościom poprzedzającym podpisanie aktu unii w Krewie. Niejasne formuły dziedziczenia wśród Piastów, ambicje Andegawenów, sięgający granic swojej potęgi konglomerat plemion, jakim była Litwa Giedyminowiczów, waśnie Polaków i Litwinów o księstwo halickie, małe księstwa w widłach Oki i Ugry, odpadające od Litwy ku Moskwie: cała konstrukcja mogła rozsypać się jak tyle innych zamysłów, nić między Smoleńskiem a Ziemią Dobrzyńską była naprawdę cienka.
Unia powstała jednak, stając się fenomenem nieprzeliczalnym w prosty sposób na kilometry kwadratowe (choć na przełomie XV i XVI wieku była największym państwem europejskim) czy wielowiekowość (chociaż była jedną z najtrwalszych unii): okazała się związkiem budowanym odgórnie przez władców, ale umacnianym przez udział elit kilku narodów, ściąganym przez to zaangażowanie niczym śrubą rzymską.
Robert Frost zadedykował swoje dzieło pamięci czterech największych badaczy unii polsko-litewskiej w XX wieku: Oskara Haleckiego, Adolfasa Šapoki, Mychajła Hruszewskiego i Matwieja Lubawskiego. Dwaj pierwsi, Polak i Litwin, zmarli na pojałtańskim wygnaniu; dwaj pozostali, Ukrainiec i Rosjanin, zginęli w sowieckich więzieniach. Można to uznać za dodatkowy argument na potrzebę poznawania dziejów unii.
Chciałoby się ten tekst zakończyć wzmianką o książce biograficznej, poświęconej autorowi najbardziej poczytnych w powojennej Polsce opowieści o Rzeczpospolitej Obojga Narodów, Pawłowi Jasienicy. Niestety, wspomnienia, o których mowa (Ewa Beynar-Czeczott, „Mój ojciec, Paweł Jasienica”, Wydawnictwo MG) wydają się nawiązywać raczej do spuścizny Rzeczpospolitej Babińskiej. Ich autorka już na pierwszej stronie kryguje się, że przecież nie potrafi pisać i składa homagium swej wydawczyni, Dorocie Malinowskiej-Grupińskiej, skądinąd wziętej działaczce samorządowej. O ile jednak panią Ewę wypada pochwalić za rzetelną ocenę swoich uzdolnień, cnoty rzetelności zabrakło chyba wydawcom, którzy nie troszczą się nawet przesadnie o pisownię nazwiska Władysława Gomułki, zapisywanego nieraz w książce jako „Gomółka”: cóż ortografia, skoro czasy pierwszego sekretarza stanowią tak znakomitą metaforę ciążącej dziś nad Polską dyktatury?
Autorka, która przerzuca się od wspomnień o swym pierwszym samochodzie do wybranych na chybił-trafił akt IPN traktujących o Jasienicy, skrzących się od literówek, stale nawiązuje do tej dyktatury z pasją, która przywodzi na myśl emocje innych wielkich dam polskiej kultury współczesnej: Marii Nurowskiej czy Zbigniewa Hołdysa. Stanowczo lepiej sięgnąć po pisany już w śmiertelnej chorobie, kilkukrotnie wznawiany „Pamiętnik” samego pisarza.
Robert Frost, „Oksfordzka historia unii polsko-litewskiej. Powstanie i rozwój 1385-1569” (T.I), tłum. Tomasz Fiedorek, Dom Wydawniczy Rebis, 2018.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/417834-mariaz-narodow