Słowa o małym kroku człowieka i wielkim kroku ludzkości znają chyba wszyscy. To jedno z najsłynniejszych zdań w XX wieku. Pełne symboliki i patosu. Wzniosłości i nasycenia amerykańskim heroizmem. Neil Armstrong jest ikoną potęgi Stanów Zjednoczonych. Film o kimś takim niemal 50 lat po lądowaniu Amerykanów na Księżycu mógłby zrobić Steven Spielberg. Byłoby to moralistyczne dzieło zakończone mową z powiewającą flagą USA i podniosłą muzyką Johna Williamsa.
Spielberg ograniczył się do bycia producentem wykonawczym „Pierwszego człowieka”, oddając lejce młodemu zdobywcy Oscara za reżyserię „La La Land” Damienowi Chazelle. Ten ugryzł historię Armstronga w zupełnie inny sposób. Spojrzał na wielkie osiągnięcie kosmonauty przez pryzmat jego życia rodzinnego i walki z wewnętrznym bólem. Najpotworniejszym. Najbardziej rozdzierającym.
W pierwszych scenach dowiadujemy się, że ukochana córeczka Armstronga (Ryan Gosling) umiera na raka. On zamyka się w sobie. Chowa się w kokpicie własnego cierpienia. Jest z nim ukochana żona Janet (Claire Foy) i dwóch synów. Jednak nawet oni nie potrafią wyciągnąć go z wewnętrznej golgoty. Może to zrobić tylko spełnienie najbardziej szalonych ambicji. Chazelle znów zrobił film o żądzy sukcesu pokonującej najtrudniejsze przeszkody. Tym razem jest to kosmos i ograniczenia naukowe. Armstrong ma jednak taki sam cel jak bohater „Whiplash” czy „La La Land”- ma dosięgnąć gwiazd. Dosłownie.
Chazelle nie idzie drogą Howarda z „Apollo 13” czy Cuaróna z „Grawitacji”. Nie interesują go ujęcia w kosmosie, które ogranicza do eksploatowania klaustrofobii w kokpicie statku. On skupia się na przeżyciach Armstronga naznaczonych bólem po stracie dziecka i kolejnymi zgonami kolegów kosmonautów. Janet z bólem i strachem przed niebezpieczną misją Neila radzi sobie też sama. Oboje szukają się przez cały film. Śmierć dziecka wytworzyła między nimi niewidzialną ścianę, którą rozbić może dopiero zimny Księżyc. Jest to więc film o samotności. Jak każdy film Chazelle’a.
Scena pierwszego zetknięcia się kosmonautów z nieznaną planetą ma w sobie niemal kubrickowską poetykę. Symfonią Chazelle’a jest nie klasyczna muzyka jak w „Odysei kosmicznej”, ale cisza. Rozdzierająca i przejmująca cisza. Tylko ona może pomóc Armstrongowi przejść wewnętrzne katharsis. Widzimy w filmie zimnowojenne napięcia, protesty Afroamerykanów oburzonych, że „czarny nie ma co jeść, a biały człowiek leci na księżyc” i geopolityczny kontekst sukcesu NASA. Chazelle nie jest wcale jednoznaczny w ocenie sensu ofiar tej misji, co kwituje propagandowym przemówieniem prezydenta Kennedy’ego o potrzebie podbicia kosmosu. Siermiężnym przemówieniem jak siermiężna jest ziarnista i zatopiona w sepii faktura jego filmu. W moim przekonaniu dzisiejsza negatywna ocena kosmicznego pędu Amerykanów za Sowietami jest ahistoryczna i infantylna. Dobrze więc, że Chazelle skupia się na ukazaniu dramatu człowieka, rzuconego w sam środek wielkiej historii.
Gdy kapsułą z Apollo 11 zbliża się do czarnej dziury zimnej planety, wiemy, że Armstrong walczy z czarną dziurą w swoim sercu. Żałoba też pojawiła się na statku kosmicznym w „Grawitacji”. Była tłem do spektakularnego kina akcji. Tutaj jest ona obecna przy bohaterach od pierwszej do ostatniej sekundy. To ona nadaje realnego wymiaru victorii Armstronga. To ona powoduje, że odczuwamy jego zwycięstwo tak osobiście. Ryan Gosling jest znakomity nie tyle w roli Armstronga, ile w roli ojca opłakującego śmierć dziecka. A że robi to na księżycu? Zdumiewająca przewrotność.
4,5/6
„Pierwszy człowiek”, reż: Damian Chazelle, dystr: UIP
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/417420-pierwszy-czlowiek-na-ksiezycu-dramat-zamiast-patosu