Stało się. Doczekaliśmy epoki po-tarantinowskiej, gdzie twórca „Pulp Fiction” nie tyle jest naśladowany, ile stał się klasykiem, którego się wrzuca do kotła z popkulturową zupą i tworzy z niego nowy smak. Może i rację ma Quetnin Tarantino, że ( jak zapowiada) kończy za dwa filmy karierę. Wychował sobie godnych następców.
S. Craig Zahler w „Bone Tomahawk” i „Blok 99” pokazał, że nie tylko nie boi się pokazywać przemoc o wiele dosłowniej niż Tarantino. Piekielnie zdolny filmowiec zanurza swoje filmy w slasher, jednocześnie unikając tarantinowskiego nihilizmu i cynizmu. Ba, „Bone Tomahawk” można nazwać nawet filmem konserwatywnym i skręcającym na chrześcijańskie tory. Drew Goddard w rozkładającym na łopatki „Źle się dzieje w El Royale” jest jeszcze bliższy niż stylistycznie Tarantino. A jednak również on ucieka od nihilizmu twórcy „Nienawistnej ósemki”.
Jestem ciekaw jak będzie wyglądał osadzony w 1969 roku „Pewnego razu w Hollywood” Tarantino, który zamierza eksploatować na ekranie burzliwe lata 60-te. „Źle się dzieje w El Royale” jest osadzone w tym samym okresie. Choć cała akcja rozgrywa się w ciągu jednej nocy w jednym hotelu, to można opowieść odczytać jako całościowe spojrzenie na przedziwną dekadę w amerykańskiej historii.
Do upadłego i stojącego (dosłownie) na granicy Nevady i Kalifornii hotelu El Royale przyjeżdża czwórka Amerykanów. Ksiądz ( Jeff Bridges), bezimienna kobieta ( Dakota Johnson), sprzedawca (Jon Hamm) i piosenkarka (Cynthia Erivo). Jedyną osobą pracującą w mającym lata hazardowej świetności za sobą hotelu jest boy hotelowy (Lewis Pullman). Każda z postaci nie przez przypadek wybrała zapomniany przybytek grzechu i zepsucia. Każdy z nich kryje w sobie mroczną tajemnicę i ukryte cele, które w zderzeniu z fatum hotelu El Royale prowadzą do krwawego finału.
Film Goddarda jest zbudowany jak wczesne dzieła Tarantino. Liczne retrospekcje, brak linearnej narracji i Roshomońskie spojrzenie na to samo zdarzenie z różnych perspektyw ( kłania się słynna scena z mallu w „Jackie Brown”). Młody reżyser nie unika jednak symboliki. Połowa hotelu jest zbudowana w stanie Kalifornia, a połowa w Nevadzie. W każdej części obowiązuje inne prawo stanowe. W duszy każdego z bohaterów walczy ze sobą mrok i światłość. Dobro i zło.
„Źle się dzieje w El Royale” jest przypowieścią o grzechu i odkupieniu. Odkupieniu w chrześcijańskim rozumieniu tego słowa. Jest to również opowieść o tonącej w grzechu Ameryce. Nixon, Wietnam, erupcja pustych duchowo ( śmierć Boga to wiara w cokolwiek) sekt i fałszywi kapłani- to wszystko reżyser brawurowo miesza z klasyczną kryminalną zagadką.
W „Bone Tomahawk” Zahlera mieliśmy żarliwie wierzącego chrześcijanina, którego niezłomna postawa determinowała wszystkie wydarzenia. Tutaj widzimy katolika pragnącego odkupić swoje grzechy przez spowiedź. Czyżby postmodernistyczne kino zaczęło szukać inspiracji w monoteistycznych religiach? Czyżby wyczerpało swoją dotychczasową formę? To jeszcze za daleko idące wnioski.
„Źle się dzieje w El Royale” jest brawurowo opowiedzianą, świetnie zagraną ( szczególne brawa dla weterana Jeffa Bridgesa) krwawą opowieścią ocierającą się o moralitet. Podlane wszystko jest klasykami lat 60-tych, granymi z Jukebox i klimatem Ameryki lat 60-tych. What’s not to love?
5/6
„Źle się dzieje w El Royale” ,reż: Drew Goddard, dystr: Imperial-Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/417069-zle-sie-dzieje-w-el-royale-krwawa-przypowiesc-recenzja