„Niejaki Rejtan, zresztą poseł z Nowogrodu, Co w jakiś sposób jego krok tłumaczy mi, Z szaleństwem w oczach wszerz wyciągnął się na progu I nie chciał puścić posłów w uchylone drzwi” – śpiewał Jacek Kaczmarski. Opisał jeden z najsławniejszych obrazów Jana Matejki. Gdzie malarz pomieszał zdarzenia roku 1772 i ze znacznie późniejszej czasów konfederacji targowickiej. Ale umocnił mit posła na Sejm, co z odsłoniętą piersią próbował się sprzeciwiać zdradzie.
Aktor Sambor Czarnota miał rację mówiąc na prasowym pokazie Teatru Telewizji „Rejtan. Druga strona drzwi” (do obejrzenia w ten poniedziałek), że ten sprzeciw przeciw ratyfikacji pierwszego rozbioru Polski to temat na fascynujący film. Jakub Pączek i Piotr Derewenda napisali telewizyjne widowisko, a ten pierwszy je wyreżyserował.
Podczas tego pokazu reżyser opowiadał, że o samym Rejtanie wiadomo niewiele. Jego do pisania o nim skłoniła zwłaszcza historia dwóch tablic, jakie zamierzano wmurować w ściany zamku w 20 lat po wydarzeniach, podczas Sejmu Wielkiego. Biała miała uczcić niepokornego posła. Czarna potępić Adama Ponińskiego, marszałka rozbiorowego Sejmu, którego wtedy skazano na banicję i utratę nazwiska. Tablice nigdy nie powstały. Mocarstwa rozbiorowe rozprawiły się z dziełem Sejmu Wielkiego.
Tadeusz Rejtan swój tragiczny gest wykonał w wieku 31 lat, a zmarł śmiercią samobójczą, pogrążony w szaleństwie w wieku 38. Może najciekawszym tematem sztuki jest jego samotność. Przywykliśmy postrzegać Polaków jako naród pięknych gestów. A przecież Rejtan w swojej walce ma przy sobie niewielu, na końcu właściwie nikogo. Jego obłęd to ucieczka przed tą straszną prawdą. W sztuce nie tyle próbuje posłów nie puścić do sali obrad, co nie wypuścić ich, kiedy Poniński po raz kolejny odracza obrady. Niektórzy wręcz po nim depczą.
Świetna jest scena, kiedy przyjmując sprzedajnego Ponińskiego , rosyjski ambasador Stackelberg szykuje równocześnie przyjęcie dla polskich dostojników. Na stole układa się karteczki z kolejnymi znanymi nazwiskami. Oni wszyscy, polscy magnaci, szlachecka elita, byli wtedy tam właśnie, w obcej ambasadzie. Wrażenie robi rozpaczliwa szamotanina Rejtana i jego kolegów aby użyć archaicznego prawa dla zatrzymania tego co bezprawne i złe. Druga strona zawsze ich wyprzedza – mieszanką kruczków i coraz bardziej otwartej przemocy.
Mamy też szerszy dylemat. Czy Rzeczpospolita z własnej winy skazana na bezsiłę, powinna się szarpać w ostatniej chwili z pętlą na szyi? Czy raczej, nawet za cenę bolesnych strat, cierpliwie unikać gwałtownych ruchów. Cóż z tego, kiedy ostrożność, dająca się w teorii bronić, wygląda tak niegodnie. Jej rzecznikiem jest król Stanisław August, inteligentny, ale operetkowy, bez charakteru. Choć rzecznikiem tej postawy staje się też towarzysz Rejtana w oporze Samuel Korsak. W pewnym momencie zmienia kontusz na cudzoziemski strój i zaczyna deklamować o reformach za cenę kompromisu.
To materia na jeszcze większe komplikacje, brakło mi w tym tekście trochę mocniejszego wyczucia historycznych paradoksów. Widowisko dobrze oddaje ciąg zdarzeń, jednak bez dramaturgicznego naddatku. Wojciech Tomczyk coś by tu wyczarował. Ale nie chce pisać o tak odległych czasach.
Jakub Pączek debiutował tą inscenizacją. Brakło mu trochę daru kreowania wielkiego widowiska, które cechowało choćby „Trzeciego Maja” Grzegorza Królikiewicza z 1976 roku. Tym bardziej brak tu porywającej natury historycznych przedstawień Teatru Telewizji z poprzednich sezonów. Wawrzyniec Kostrzewski zrobił z „Listów z Rosji” perfekcyjny polityczny balet. Tu wszystko jest zgaszone, senne. Może to celowe, mamy odczuwać smutek. Ale tego klimatu też jest za mało.
Mirosław Haniszewski po głównej, bardzo dobrej roli w filmie Pieprzycy „Jestem mordercą” wydawał się wymarzony do oddania szamotaniny Rejtana. Przekonujący jest, gdy pokazuje go jako skupionego, kalkulującego opozycjonistę. Nie dźwiga do końca przemiany w szaleńca. Dobrze wypadają doświadczeni wyjadacze: Cezary Kosiński jako Poniński czy Andrzej Mastalerz jako Ryx. Ledwie poprawnie prezentuje się król Pawła Deląga. Może najlepszy jest Sambor Czarnota jako psychotyczny Stackelberg. Za dużo tu jednak ról, które łatwo się zapomina.
A mimo wszystko wdzięczny jestem autorom i Teatrowi Telewizji za przywołanie tego archetypu. Jest o czym myśleć w stulecie niepodległości. Dobrze to czy źle, że tyle było w polskiej historii pragmatyzmu łamanego przez oportunizm? Kto był grabarzem Polski – ci co się szarpali czy ci co chcieli żyć wygodnie?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/415363-samotnosc-przyzwoitego-posla