Może nie wyssałem Stephena Kinga, mistrza horroru, z mlekiem matki, ale czytam go od początku lat 90. Już pisałem, że jego dawne książki ze wspaniałą „Carrie” na czele pociągają mnie bardziej, niż coraz grubsze tomiszcza produkowane przez niego teraz z mechaniczną sumiennością niemal co roku. Ale zwykle chcę się o tym przekonać osobiście.
Może nawet bardziej dotyczy to filmowych adaptacji, wśród których są dzieła wybitne, znów z „Carrie” Briana de Palmy na czele. Trudno więc, żebym nie zasiadł przed telewizorem, kiedy HBO zaczęło nadawać serial „Castle Rock”. King czasem sam pisał scenariusze, a jeśli nie, zarabiał na korzystaniu z jego pomysłów. Tak jest tutaj.
Budując horrory, do pewnego momentu prowadzone w konwencji zwykłych opowieści obyczajowych, stworzył własny świat, tak sugestywny, że w różnych swoich powieściach i opowiadaniach korzystał z tych samych postaci i miejsc, poza wyjątkami umieszczonych w jego rodzinnym stanie Maine. Tak było z fikcyjnym miastem Castle Rock, które pojawia się w wielu utworach – od „Martwej strefy” po „Sklepik z marzeniami”. To miejsce, w którym zdarzyć się może wszystko, a ludzie są bardziej podatni na szaleństwo niż w całej reszcie Ameryki.
Autorzy scenariusza prowadzą to jak w serialu „Hannibal” według Thomasa Harrisa – ze starych postaci i sytuacji tworzą nowe układanki. Tyle że „Hannibal” przekształca pierwotne fabuły o doktorze Lecterze. Tu mamy jakby dalszy ciąg zbiorowego portretu Castle Rock. Sympatyczny szeryf Alan Pangborn, któremu zdarzyło się zwyciężać z woli Kinga w starciu ze złem, jest starym człowiekiem nawiedzonym przez upiory przeszłości. Gra go zaś Scott Glenn, niedawno widziany w roli innego upartego emerytowanego policjanta w „Pozostawionych”. Robi to znakomicie.
Mamy wspomnienie historii wściekłego psa z „Cujo” i więzienie Shawshank, ale inne niż to z oryginalnego utworu pod tym tytułem. Ba, jedna z bohaterek jest bratanicą Jacka Torrance’a, szaleńca z „Lśnienia”. Który wprawdzie zwariował w Kolorado, ale pochodził z Castle Rock. Witajcie w domu wszystkich strachów. Mamy też sztuczki czysto „produkcyjne”. Przybraną matkę głównego bohatera, który wraca po latach do Castle Rock, gra Sissy Spacek, dawna Carrie od Briana De Palmy, teraz stara kobieta.
To kolejny po pierwszych seriach „American Horror Story” dowód na to, że horror nie powiedział ostatniego słowa. Że wciąż nie da się go sprowadzić do tandetnych sztuczek z kolejnymi nawiedzonymi domami, gdzie wszystkie skrzypnięcia podłogi są przewidywalne do bólu. Ta opowieść rozwija się powoli i jest subtelna. Czy zło nawiedzające Castle Rock da się zamknąć w ciele dziwnego, wiecznie młodego nastolatka, granego świetnie przez Billa Skarsgårda? Czy to on zsyła na ludzi nienawiść i agresję, jak doświadczony diabeł Leland Gaunt ze „Sklepiku z marzeniami”? Jest jednak całkiem inny, bierny, przerażony tym, co się wokół niego dzieje. Czy zło ma tak przeraźliwie smutną twarz z wytrzeszczonymi oczami?
Takie filmy, książki, we mnie rodzą pytania i skojarzenia, nawet jeśli są tylko pomysłami na atrakcyjne fabuły. Choć zwykle ich finały są mniej odkrywcze niż zawiązki akcji. Zarazem coraz bardziej zaczyna mi przeszkadzać, że lewicowy do bólu King, światowy celebryta, jest ateistą niewierzącym w tajemnicę. Nie to żeby musiał od razu uwierzyć w wykreowanego przez siebie diabła. Ale uznanie przez niego, że COŚ jest poza prozaiczną materią, pomogłoby mi traktować jego fabuły jeszcze poważniej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/414439-mlodociany-diabel-celebryty