Wygląda na to, że „ukresowić” można w polskiej powieści wszystko, a przynajmniej, że „wektor wschodni” ciągle ma dla autorów duże znaczenie. Setki fabuł o Dzikich Polach i Nadberezyńcach, dworkach pod Drują i nad Niewiażą, flotach pińskich i romansach mińskich (Tadeusza Irteńskiego). I tak przez pokolenia, począwszy od romantyków, którzy pierwsi dostrzegli, że ziemia rodzinna im ucieka, a może tylko przemienia się, jakby moskiewski frant wyszarpnął obrus spod zastawy. Czasem wydaje się, że nikt nam w tym nie dorówna: Brytyjczycy stracili Wicekrólestwo Indii, ale czy E.M. Forster i Rudyard Kipling naprawdę silniej kształtują wyobraźnię współczesnych poddanych Elżbiety II niż Konwicki, Kuśniewicz i Rylski – Polaków?
Zakazywała tych Kresów cenzura, czytelników czasem nużyły (ten wysyp nowych wydań Rodziewiczówny, łamanych w formacie Harlequina!). Kiedy pisanie o „utraconych małych ojczyznach” (koniecznie położonych na Wschodzie), ironicznie nazwane „prozą korzenną”, stało się pod koniec lat 80. manierą – młoda literatura odwróciła się od nich na dobre: w wierszu Marcina Świetlickiego („Zamiast powiedzieć: ząb mnie boli, jestem / głodny, samotny, my dwoje, nas czworo, / nasza ulica — mówią cicho: Wanda / Wasilewska, Cyprian Kamil Norwid, / Józef Piłsudski, Ukraina, Litwa, / Tomasz Mann, Biblia i koniecznie coś / w jidysz”), opublikowanym w roku 1992, po ćwierćwieczu nie zwietrzała ani irytacja, ani drwina.
Był w tym wierszu gniew na miarę desperackiego okrzyku Lechonia („a wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę!”) i najwyraźniej tak samo daremny: Kresy wracały, nie tylko w reprintach emigracyjnych powieści i wspomnień (wydawanych zazwyczaj, nie wiedzieć czemu, w okładkach koloru wątrobianego), nie tylko w retrokryminałach Marka Krajewskiego (komisarz Popiołek), ale i w poważniejszych tekstach. Aż wreszcie pojawił się w księgarniach „Jeremiasz” Piotra Nesterowicza.
Można by go, na upartego, rozłożyć na czynniki pierwsze przytoczoną wyżej metodą Świetlickiego. Bo co musi się znaleźć w dobrej powieści kresowej? Wielka panorama stanów i języków Rzeczpospolitej Wielu Narodów, współistniejących, przenikających się, ale i wzajem nieufnych, bo to już nie sielanka złotego jagiellońskiego wieku, ale czas nacjonalizmów. Mamy to? Wyliczmy: ewangeliccy przemysłowcy niemieccy, polski zaścianek, żydowska biedota i plutokracja, utajeni unici, Tatarzy, starowierzy i jurodiwi, a do tego profesje: kowale i folusznicy, konwisarze oraz plotący wnyki i sieci cienietnicy. Mamy to, z bonusem w postaci żydowskich anarchistów naczytanych Proudhonem i Nieczajewem.
W powieści kresowej powinni się znaleźć prócz tego zaborcy (najlepiej rzecz jasna rosyjscy), sprawne i bezlitosne struktury nowoczesnego państwa ucieleśnione w łyskającym binoklami prokuratorze, nieznośne dla dziedziców złotej wolności. A także - gorzka pamięć o daremnych zrywach, o Sybirze, karabela, w wieku pary i elektryczności absurdalna jak rzeźba Duchampa. Mamy to? Tak. No i miłość, niemożliwa albo przez ciążące nad rodem przekleństwo, albo przez mezalians, albo przez spór dwóch narodów, a najlepiej wszystko jednocześnie: fantazje Antoniego Malczewskiego i Zygmunta Kaczkowskiego sprawdzają się i w dwa wieki potem. Tak, w „Jeremiaszu” mamy i to.
Tyle, że fabuła, która sądząc z powyższego powinna się rozgrywać jeśli nie w Wilnie, to przynajmniej w Grodnie, w Żytomierzu, w Dołhinowie, umieszczona została w Białymstoku, metropolii, która w potocznym przekonaniu wydaje się przepychać z Rzeszowem i Kutnem na podium dla trójki miast najbardziej prozaicznych.
W Białymstoku i na Podlasiu, które w powieści staje się Podlaszem. Jego rozszerzone granice, sięgające Kanału Augustowskiego, wyznaczone są reporterskim doświadczeniem Nesterowicza (przypomnijmy, autora świetnego reportażu historycznego „Cudowna”, traktującego o objawieniu w PRL-owskim Zabłudowie), ale i czysto przewodnikową wiedzą o naszej pojałtańskiej ścianie wschodniej. Sokólskie wiatraki, dworek w Hołnach, plac gwiaździsty w Krynkach – każdy, kto usiłował chociaż trochę schodzić Podlasie, rozpozna peregrynacje tytułowego Jeremiasza.
A przecież autor powieści nie poskąpił nam i innych wątków, prócz kresowych. Jest w „Jeremiaszu” delikatny ukłon w stronę tak ulubionego w ostatniej dekadzie kryminału retro: nie mamy do czynienia z klasycznym dochodzeniem czy zagadką, ale bohater próbuje swoich sił jako śledczy, dopóki starczy mu jasności umysłu. Jest, co uważam za jedną z najmocniejszych stron tej powieści, wielkie urzeczenie urodą wieku XIX. Tak naprawdę urzeczeni są nią wszyscy, prostolinijni konserwatyści bawią się w bale i supłają fulary, finezyjni intelektualiści wielkomiejscy udają, że to tylko słabość do cyberpunku, ale bądźmy szczerzy, wszystkich fascynują te cwikiery, maszyny do pisania, pióra i tiurniury; te księgi adresowe i katalogi kupców kolonialnych. Panoramy Białegostoku, które pojawiają się w przedostatnim rozdziale powieści, są jak wypisy z tych katalogów, jak kolaże Alfreda Lenicy, tyle w nich parasoli, bicykli, papierów marmurkowych oraz wyliczania lokali tak świetnych jak „elektro-kino-teatr Modern i kawiarnia Hessego na parterze hotelu Belle View”.
Mamy więc powieść kresową, tyle, że cofniętą defensywnie o dwieście kilometrów na zachód w stosunku do typowej polskiej „prozy korzennej”: ale czy rzeczywiście? Ilekroć sięgałem po „Jeremiasza”, pamięć podsuwała tekst starszy o 30 lat: „Bohiń” Konwickiego. To na jego stronach przecież pan Tadeusz, czy to ze znużenia prostą nostalgią, czy to z przekory, przestawił zwrotnice: owocny romans chasyda i panny z dworku, w realiach wieku XIX doskonale niemożliwy, choć zbudowany z doskonale oszlifowanych „klocków” powieści kresowej był facecją, parsknięciem, budowaniem fabularnego zwierzoczłekoupiora, chciałoby się wręcz powiedzieć – postmodernizmem, gdyby nie myśl o cierpkim spojrzeniu z zaświatów autora, który –izmów nie pochwalał.
Nesterowicz czyni podobnie, choć bez humoru, z powagą: z realistycznych modułów konstruuje fabuły zgoła nieprawdopodobne, czy mowa o „szlacheckim mordzie rytualnym”, czy o samym Jeremiaszu, niedoszłym podlaskim Akuninie. Jego powieść to niezrównana panorama Podlasia przełomu wieków – rozświetlana błędnym, gasnącym ognikiem.
Jeśli ktoś uznałby tę powieść za zbyt chłodną, wykoncypowaną z myślą o eksperymentach i krytykach – ogrzeje się, czytając „Opowiadania podolskie” Juliana Wołoszynowskiego, fortunnie wydane tej jesieni. Ten zbiorek opromienia legenda zapomnienia: wznawiany kilkukrotnie, nigdy nie wszedł w skład kanonu polskiej prozy, a szkoda. Opisane w nim są kresy najdalsze, te, które oderwane zostały od Rzeczpospolitej jeszcze w wieku XVII, majątki zapatrzone w niedaleką Odessę, w których, jak chciał Hostowiec, kartkowano już tylko żółte kartki Balzaca. Niełatwo uwierzyć, że ich autor zmarł w roku 1977, kiedy działał już KOR, a na księżycu osypywały się ślady stóp Buzza Aldrina, tak bardzo staroświecki był pan Wołoszynowski: bohaterowie jego opowiadań pochodzą nieodmiennie z przełomu wieku XIX i XX, trapi ich staropolska troska o brak dziedzica i młodopolskie ennui.
Niesamowitości, których doświadczają, są w złym guście niczym z Poego, a wiosny – porywające, odbierające zdrowy rozum, jak u Turgieniewa. Teatralnie przegrani, schodzący z tego świata za sprawą suchot, obłędu lub bankructwa – pasują bez reszty do wyobrażenia szlachty najdalszych kresów, przywodzą na myśl wspaniale okrutne zdanie Herberta o tym, że „kiedy wszystkie te drzewa uschną wraz z ich mieszkańcami, trzeba będzie delikatnie ułamać je tuż przy ziemi i przenieść między karty zielnika zwanego herbarzem”.
Co nie skończyło się bankructwem lub obłędem – skończyło się i tak, 79 lat i tydzień temu. Okoliczności tej zagłady przypomina świetny album fotografii archiwalnych, wydany przez Muzeum II Wojny Światowej. W Grodnie i Wołkowysku po 17 września 1939 r. nie dane było działać fotoreporterzy PAT, a prywatne aparaty konfiskowano równie prędko, jak zegarki, więc zwykle skazani jesteśmy w opracowaniach na kilka tych samych ujęć: defilada sowiecko-niemiecka w Grodnie i słynny plakat Wiktora Korieckiego, ukazujący namiętny pocałunek włościanina i wyzwoliciela. Dzięki kwerendzie muzealników, przeprowadzonej m.in. w archiwach Grodna i Kijowa, możemy zobaczyć więcej: ubłocone tankietki, rzucone na stos karabiny polskiej piechoty, nieszczęsne, legendarne „bramy powitalne”, stawiane z trzech chudych żerdek na piaszczystych drogach.
Największe wrażenie robi jednak zdjęcie jawnie propagandowe, mające ukazać entuzjazm ludu w dniu „wyborów” do Zgromadzeń Ludowych Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. W drobnym deszczu, po pustej równinie, pod czujnym okiem NKWDzistów maszerują karnie manifestanci. Dźwigana przez nich monstrualnych rozmiarów podobizna Stalina na nieskazitelnie białym tle swoją grozą i absurdem niewiele ustępuje pamiętnym ostatnim kadrom „Spalonych słońcem”.
*O powieści Piotra Nesterowicza („Jeremiasz”, W.A.B., 2018), zbiorze opowiadań Juliana Wołoszynowskiego („Opowiadania podolskie”, PIW, 2018) oraz albumie „Okupacja sowiecka ziem polskich w latach 1939-1941” wydanym przez Muzeum II Wojny Światowej – także w najnowszym wydaniu „Sieci”. *
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/413551-kolysanka-wrzesniowa-o-jeremiaszu-piotra-nesterowicza
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.