Wydaje się, jakby wszyscy pisali dziś o smakach i zapachach dzieciństwa z pogranicza PRL i niepodległości. Ciekawe, czy sprawiła to niechęć do „polepszaczy”, jakimi naszpikowany bywa chleb i współczesność, czy po prostu kontrast między tamtą a współczesną kulturą materialną jest tak uderzający, że pierwszym odruchem zakorzeniających się w dorosłości autorów jest wspominanie i kapsli i świetlic, oranżady i miękkich gumek chińskich? Opisywanie migotliwej epoki przełomu lat 80. i 90. stało się już osobnym nurtem: bieg tej rzeki wytyczyła przed dwoma laty swoją „Duchologią polską” Olga Drenda, ale od tego czasu powstał co najmniej tuzin książek, opisujących ostatnie dni cywilizacji rosołu i roratów, którą dziś można z trudem odtwarzać czy konserwować, ale 30 lat temu wydawała się oczywistością.
Warto wśród tych książek wyróżnić „Ten kraj” Anny Arno, nawet, jeśli najpierw uderzy nas po oczach tytuł, z którego ciężaru autorka chyba nie zdała sobie sprawy. To cykl prozatorskich ćwiczeń z uważności, z odtwarzania wrażeń najdrobniejszych, strzepywanych z pamięci tak, jak strzepywało się z ławki na podłogę, po mozolnym i bezskutecznym wycieraniu krzywo narysowanej kreski, „brudne wiórki wygumkowanego tekstu”. Arno dostrzega setki podobnych fenomenów, które umykają grubiej ciosanym nostalgikom, nucącym w unisono o trzepaku i wyrobach czekoladopodobnych. Ania z Zabrza pamięta tymczasem pachnące węglem powietrze, to, że pestki mirabelek nie odchodziły od miąższu, blaszaną sztywność tuby kleju biurowego, który „ładnie chemicznie pachniał, ale na rękach robił się czarny”, słyszy postny brzęk aluminiowych chochli i nutę wszystkich tęskniących za przeszłością: kosi gwizd pociągu.
Nie jest to proza niewinna: dwa uczucia, które stale rywalizują w niej o pierwszeństwo to zachwyt i żal. Autorka nie wyrównała rachunków z małymi dramatami dzieciństwa; można miejscami odnieść wrażenie, jakbyśmy czytali zapis sesji psychoanalitycznej, tyle jest w tej książce wzmianek o własnych niepowodzeniach, o piekącym poczuciu „gorszości”, o nieudanych lekcjach tańca, przetartej gumką stronie zeszytu, odrzuceniu podczas przedszkolnych harców. Ten ból jest podawany dyskretnie, czasem chowany w muszli autoironii, czasem w przewrotnej deklaracji „lubię siebie właśnie taką”, najczęściej wtrącany niby dyskretnie, jak pojedynczy klawisz bijący wyższą o ton półnutę. Tyle, że taki uderzający regularnie, co akapit, metronom obolałości trudno tak naprawdę przeoczyć, Arno zresztą nie chce ukrywać swoich uczuć: nawet na „skrzydełkowym” zdjęciu patrzy ostentacyjnie chmurna, olśniona, ale i oślepiona słońcem.
W konsekwencji czytelnik waha się między współczuciem a irytacją. Wszyscy są bowiem z tego, co ich bolało, każdy niesie blizny i oścień, ale obsesyjne wspominanie małych porażek wydaje się być, by sparafrazować klasyka, raczej kamieniem niż kotwicą. Wiele napisano o tym, że literatura rodzi się z doznania osobności, ale zwykle następuje po latach zszycie tego, co rozdarte, pogodzenie się ze światem. Proza Arno jest jak tuż po przejściu nożyc, drgają jeszcze pojedyncze, szarpane ze złością nitki: o, tamta sąsiadka z kokiem powiedziała, że mała Ania nie rośnie!
Mam wrażenie, jakby podobnego rozdwojenia między zachwytem a żalem doświadczała Arno pisząc o szerszych ramach, w których zmieściły się traktory i kapliczki, lekcje rysunku technicznego i płaskorzeźby Matki Boskiej („wypukłe na zewnątrz, wklęsłe w środku, uprażone w gipsie i glazurowane na kolor piernikowy”), czyli o Tym Kraju, o Polsce. Bo jej wiernie odtwarzane wspomnienia z przedszkola, „sklepu z materiałami”, widok równiny chmurnym, śnieżnym rankiem nie dzieją się przecież w bezczasie dzieciństwa: mają miejsce w Tym Kraju, któremu autorka chce oddać – czy wymierzyć? – sprawiedliwość.
Uwięziona między dwiema płaskimi formułami, między „patriotyzmem straceńczej szarży” a „patriotyzmem sprzątania trawników” Anna Arno szuka trzeciej drogi, którą określiłbym jako „patriotyzm przysadki”, patriotyzm pamięci wypełnionej zapachami i powidokami dzieciństwa. Można dworować sobie ze standardowego zestawu obrazów, jak czyni to w rozdziale pod ironicznym tytułem „Jak zrozumieć sztukę mojego kraju”, ale okazuje się, że ten poczet oleodruków, na który składają się Matejko, coś z Wyspiańskiego i pejzażyści Dwudziestolecia stanowi – lepszy, gorszy - fundament wspólnej pamięci.
Czy taka formuła może się sprawdzić? Boję się, że okaże się zbyt chłodna i prywatna, by zrodzić przywiązanie czy pragnienie wspólnego działania. Przywołane z pamięci cienkie łańcuszki wotów, strzępy litanii i piosenek przedszkolnych, sypane podczas procesji płatki piwonii, mechanicznie przemieszane i złożone razem za szybką mogą okazać się niczym więcej niż „sekretem”: bieda-kolażem, jaki układano dawno temu na podwórkach.
Więcej o zbiorze miniatur Anny Arno („Ten kraj”, Wydawnictwo Literackie, 2018) oraz o szkicach Rogera Scrutona („Głupcy, oszuści i podżegacze: myśliciele nowej lewicy”, tłum. Filip Filipowski, Zysk i S-ka, 2018) – w najnowszym tygodniku „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/412688-sekrety-anny-arno