Pewien mój znajomy z Facebook ogłosił, że nie warto iść na „303. Bitwę o Anglię”, bo ma podobno złe recenzje. Nie wiem, ile tych recenzji czytał. I ile jest dziś budzących zaufanie miejsc, gdzie można je przeczytać.
Co do samych mechanizmów: pewna bardzo znana wydawca o lewicowych afiliacjach powiedziała mi przed 14 laty: „Janusz Głowacki nie był tak kiepskim pisarzem żeby o nim w ogóle nie pisać, albo pisać źle, jak to się działo jeszcze niedawno. Ale nie jest też tak wielkim pisarzem, jak zaczęto o nim pisać, odkąd zaczął popijać wódkę z Adamem Michnikiem”. Mówiła to osoba z tamtego środowiska.
Przy czym rzecz nie tylko w oczywistym kumoterstwie, ale w różnych wrażliwościach, różnych doświadczeniach życiowych itd. Także w interesach, czasem coś się nie podoba, bo ma się nie podobać. Za dobrze znam ten świat żeby ten czynnik odrzucać. Na dokładkę dziś – podkreślam jednak, z paroma istotnymi wyjątkami - recenzje piszą ludzie z coraz bardziej wątpliwym bagażem kulturowym. Akurat memu ulubionemu krytykowi Łukaszowi Adamskiemu „Bitwa o Anglię” się podobała.
A przecież i z nim miewamy nieraz różne zdania – bo nie ma wzoru matematycznego na dobry film. Ja samego siebie też nie uważam za wyrocznię, ktoś sensowny może mieć całkiem inną wrażliwość niż moja, odrzucić to co mnie się podoba. Swój głos traktuję zawsze raczej jako zaczyn wymiany myśli i wrażeń. Apeluję tylko żeby nie ulegać owczemu pędowi, bo ktoś coś powiedział czy napisał, tylko samemu sprawdzać. Nie ogłaszam „Bitwy o Anglię” (tytuł angielski „Hurricane”) autorstwa angielskiego reżysera Davida Blaira arcydziełem. Jedynie całkiem przyzwoitym filmem dobrze oddającym to co powinien oddać.
Czytam taką przykładową recenzję mainstreamowego krytyka Tomasza Raczka. Ogłasza, że przeszkadza mu zdominowanie filmu przez angielskich i amerykańskich aktorów, którym „on nie wierzy”. Dlaczego? Nie wyjaśnia – to jak rozumiem kwestia odczuć. Przy czym owi angielscy i amerykańscy (Milo Gibson) aktorzy grają przeważnie Brytyjczyków. Z jednym ważnym wyjątkiem – Ivana Rheona z „Gry o tron”, którego pełen fantazji Jan Zumbach jest faktycznie bardziej malowniczą postacią niż pokazany trochę w tle, o co można mieć pretensję, Witold Urbanowicz Marcina Dorocińskiego.
Czy przeszkadzało mi jednak, że emocje kogoś, kto jest jak Zumbach postacią z rozmaitych pogranicz kulturowych zagrał cudzoziemiec? Zrobił to dobrze, przekonująco. Innych nie przekonuje? Cóż, mamy emocję przeciw emocji.
Przeczytałem też u Raczka, że to film klasy „B”, czyli przedstawia rzeczywistość „klasycznie, czysto, schludnie, bez zawracania sobie głowy detalami”. Nie do końca rozumiem tę myśl – nawet z dodatkową uwagą, że osią filmu jest romans. To niedobrze? Sąsiaduje z nią inne, słuszne skądinąd spostrzeżenie, że efekty specjalne są tu więcej niż umowne. Tak to prawda, film nie jest produkcją hollywoodzką, technicznie więcej niż skromny koncentruje się na ludziach.
I mam wrażenie, że polscy bohaterowie jako grupa nie są pokazywani w konwencji prościutkich filmów klasy „B”, choć oczywiście nie odgrywają też przed nami dramatu rangi powieści Tomasza Manna. Nota bene z kolei wśród konserwatywnych widzów pojawiły się narzekania, że Polacy głównie na ekranie piją, że są przedstawieni jako „dzicy ludzie”. Te żale wynikłe z narastającego nawyku aby bronić własnej nacji przez zagrożeniem „zniesławienia” brzmią dość absurdalnie w zderzeniu z ekranową rzeczywistością. Anglicy też w tym filmie dużo piją, są mniej sympatyczni, to Anglik wywołuje burdę w pubie. Opinia o dzikości jest formułowana właśnie przez „stronę angielską”. Polska zbiorowość jest pokazana jako kolorowa, na tle brytyjskiej pedanterii trochę rozhukana, ale z pełnym respektem.
Zdawać by się mogło, że mainstreamowi krytycy powinni być zadowoleni z uczłowieczenia wojennych bohaterów nie pokazywanych na klęczkach. Tyle razy na to klękanie narzekali. Ale nie, bo przecież „film nie jest wybitny”. Ileż niewybitnych filmów ogląda się z przyjemnością, czerpie z nich emocje i rozmaite nauki. Na usprawiedliwienie wciąż cytowanego Raczka – on porównuje film angielski z polskim, którego ja jeszcze nie widziałem. Ale choć przyznaje polskiemu „Dywizjonowi 303” lekkie pierwszeństwo, krytyk też narzeka, z kolei na patos.
Mnie angielska opowieść o polskich lotnikach po prostu zaciekawiła, miejscami wzruszyła. Romans? To proszę sobie poczytać uwagi i Zumbacha (po wojnie przemytnika) i innych lotników na temat ich erotycznych przygód wojennych. To było ważne! Zarazem także dzięki Stefanie Martini w roli kochliwej Angielki ten romansowy wątek zyskuje na głębi. Pokazuje się nam po prostu wojenne chwytanie czasu, podszyte współczuciem do chłopców, którzy mogą zginąć w każdej chwili. Mamy tu na chwilę złapanie istoty tamtego czasu. Powinno być ciekawe zwłaszcza dla młodych ludzi.
Zarazem film ma też wątek zdecydowanie wykraczający poza konwencję kina „B” – Gabriela Horodyszcza chłopaka, który głęboko wierząc w Boga, miał problem z zabijaniem. Czy to możliwe? Pokazano to na tyle wiarygodnie, także dzięki polskiemu aktorowi Adrianowi Zarembie w roli bardzo ludzkiego, od początku do końca jakby zagubionego w tej wojnie Gabriela, że w ten wątek wierzymy. Jest on zarazem wolny od pacyfistycznej politprawności, szukania „dobrego Niemca”. Przekonujący właśnie dzięki religijnej motywacji nieszczęsnego bohatera.
Marudzący na ten film przeoczyli na ogół jego ważny wymiar. To przecież jest akt angielskiej ekspiacji. Na różne sposoby pokazuje się błędy popełniane przez Anglików wobec Polaków: lekceważenie, nieufność, poczucie wyższości. Także w końcówce czysto polityczną krzywdę. Kiedy polskich lotników poświęca się na ołtarzu dość obrzydliwej Realpolitik. Kiedy pokazują to nam i sobie oni sami, jest to podwójnie wiarygodne. Można westchnąć: wreszcie!
Oczywiście fakt, że film jest ważny, nie oznacza, że musi być artystycznie przekonujący. Ale mam wrażenie, że właśnie ta częściowo angielska perspektywa wyszła mu na dobre czyniąc go ciekawszym i bardziej atrakcyjnym. Z jednej strony angielscy bohaterowie: adaptujący się do polskich podwładnych, dowódca Kent grany przez młodego Gibsona czy angielska przyjaciółka Zumbacha, nie pozwalają nam popaść w polonocentryczność. Oni też mieli problemy, to była ich wojna, i nasza, przypominamy sobie raz za razem. Nawet nadęty pilot Rollo (Hugh Alexander) staje się ludzki, kiedy zostaje okaleczony.
Z drugiej strony to nieustające zderzenie z Anglikami, ich obyczajami, rytuałami, bardziej pozwala nam poczuć zagubienie, obcość bohaterów polskich. Ja je czułem w tym filmie nie raz i nie dwa.
Film nie ustrzegł się historycznych błędów (Niemiec przewidujący gdzieś na przełomie 1940 i 1941 roku, że znajdzie się pod Leningradem), bywa trochę chropowaty, jak wszystkie filmy szukające drogi do uczłowieczenia bohaterów. Może mi zabrakło rozwinięcia wątków pozostałych lotników, a Filip Pławiak czy Sławomir Doliniec mieli aktorski potencjał żeby nam o nich opowiedzieć. Ale ja poczułem, że jest w nim coś autentycznego. Możliwe, że to samo poczuję przy filmie polskim. Choć mam wrażenie, że za wieloma recenzjami już przyznającymi naszej produkcji pierwszeństwo kryje się, możliwe, że podświadoma pokusa myślenia: nie będzie nas Angol pouczał, jaka była ta nasza wojna.
Oglądałem film na prawie pustej sali. Czy to efekt wakacji czy przesytu historyczną tematyką, bo byłem na nim trzeciego dnia po premierze, więc recenzje chyba jeszcze nie zadziałały. Teraz słychać, że zbiorcze wyniki aż tak złe nie są. Ciekawe jak będzie z polskim „Dywizjonem 303”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/409732-zaremba-303-bitwa-o-anglie-mnie-wzruszyla