Wszystkim, dla których żywa jest pamięć „Solidarności” przychodzi czasem do głowy pytanie: za czym opowiedzieliby się dzisiaj bohaterowie tamtej dekady, którzy przedwcześnie odeszli? Z niepokojem, nadzieją lub spokojną pewnością, w zależności od naszych intuicji i wyborów, zastanawiamy się, gdzie odnalazłby się dziś, gdyby żył, ksiądz Jerzy Popiełuszko, Jacek Kaczmarski, Grzegorz Przemyk. Z jakim obozem związaliby się, przeciwko komu skierowaliby swoją żarliwość lub gniew? A może mimo wszystko usiłowaliby nas łączyć?
Każdy może stawiać takie pasjanse, próbować podobnej projekcji wyrazistych postaci sprzed ćwierć wieku w dzisiejszy czas, przy czym stawkę w takiej grze podnosi nieprzewidywalność ich wyboru, chybotliwa nieoczywistość zaangażowań, które mogłyby stać się dziś udziałem Haliny Mikołajskiej czy Pawła Hertza. A skoro tak – kartą atutową każdego takiego pasjansa byłby człowiek, który nie umiał być letni, którego pióro płonęło: Jan Walc. Nieraz, jeszcze przed publikacją biografii pióra Jana Olaszka zastanawiałem się, co pisywałby, o co walczyłby dziś Walc, publicysta „Biuletynu Informacyjnego KOR” i „Kultury Niezależnej”, a po roku 1989 – „Życiu Warszawy”: ten obrazoburca niechętny świętym krowom, a jednocześnie człowiek, występujący w obronie skrzywdzonych i poniżonych przeciwko możnym tego świata. Czy bardziej bawiłby go i oburzał purpurat rozparty w karocy, czy ubek-oligarcha w konstancińskiej willi? W tę „grę Kropotkin”, grę Walc, grałem ze sobą wiele razy: i niejednoznaczność odpowiedzi, której nie udziela również ta biografia, czyni ją niezmiennie pociągającą.
Drobiazgowy, wręcz wyczerpujący (w obu znaczeniach tego słowa) portret Jana Walca, jaki nakreślił warszawski historyk, pozwala nam odtworzyć formację rodzinną i ideową, w której wyrastał przyszły polonista i publicysta, oskarżyciel skorumpowanych prokuratorów oraz (o czym często się zapomina) badacz, biorący się za barki z samym Mickiewiczem i jego legendą. To jeden z kilku polskich „nurtów rodowodowych”, które wydaje nam się znajomy, ponieważ jego elementy powtarzają się w tak wielu znanych życiorysach: nurt inteligentów związanych z Polską Partią Socjalistyczną jeszcze od czasu roku 1905 lub wcześniej, wiernych Marszałkowi, lecz już niekoniecznie jego następcom, niechętnych moskiewskiej bolszewii, lecz nie porzucających nadziei na „szklane domy”, traktujących tradycyjną pobożność raczej jako element swojskiego obyczaju niż metafizyczny wybór.
Wspominam o tych sprawach, dość przecież prywatnych, nie tylko dlatego, że ich rachunek jest rzetelnie zdany w pierwszych rozdziałach książki Olaszka, lecz i ponieważ warunkowały one mocno Jana Walca: tłumaczą one jego dystans do licealnego harcerstwa (i to w jego najlepszym, dostępnym wówczas w Warszawie wariancie: rejtanowskiej Czarnej Jedynce) – ale i pasję, z jaką zaangażuje się w protest na Uniwersytecie Warszawskim w marcu 1968, pasję, która w ciągu kilku dni uczyni go jednym z samorodnych liderów, dając mu uznanie środowiska, pierwsze doświadczenie więzienne i wilczy bilet obowiązujący, z niewielkimi przerwami, do końca PRL.
Olaszek rzetelnie przedstawia kolejne etapy życia i kariery opozycjonisty: krótkotrwały epizod nauczycielski w liceum, skąd owiany legendą Walc wyleciał za nonkonformizm, próby związania się z Instytutem Badań Literackich, heroiczne i odrobinę groteskowe internowanie: ale czytając tę biografię, po raz kolejny miałem poczucie, że akmé naszego bohatera, czas jego spełnienia i największych triumfów, to druga połowa lat 70., czas KOR, ROPCiO i KPN, garstki straceńców, których odwagę tak trudno docenić w czterdzieści lat później. Klimaty, przed kilku laty świetnie odtworzone w wywiadzie-rzece „Romaszewscy”, wracają w książce Olaszka: doświadczenie samotności i wspólnoty, facecji i realnej perspektywy aresztowania, pobicia, może śmierci; zabawy w kręgu przyjaciół i morderczego wysiłku, codziennego „drugiego etatu” nad ryzami papieru. Autor „Rewolucji powielaczy” (2015), najlepszej może książki o narodzinach i triumfach niezależnego drukarstwa w PRL, nie mógł napisać tych rozdziałów źle.
W tym wszystkim Jan Walc - niech mi wolno będzie użyć tego słowa – koguci nieledwie w swojej czupurności, niezgodzie na to, by zostać zlekceważonym, dbałości o reputację, ba, przywiązaniu do elegancji, które kazało mu zakładać marynarkę i krawat nie tylko na zebrani redakcji czy party, ale i na popołudnie, które zamierzał spędzić nad kapryśnym silnikiem Fiata. A jednocześnie – Walc, który zamykał się na tydzień w dusznej piwnicy, by z drugim drukarzem tłuc na cztery ręce, w otępiającym łomocie ramki czy offsetu, kolejny numer „Zapisu”. Tak, Walc jednoosobowo, z żałobą za paznokciami, swoją, jak to nazwał, „wolną Wałkową” więcej zrobił dla przymierza inteligencji i robotników tamtych lat niż tuzin jajogłowych ekspertów.
A kiedy zmył już z grubsza farbę drukarską (z grubsza; byle chłystek ubecki od pierwszego rzutu oka potrafił rozpoznać ten czarny osad w liniach papilarnych) siadał do maszyny do pisania. Co to był za styl! Żadnych eleganckich kadencji, rozlazłego zawieszania głosu, tekturowych koturnów: pasja, zjadliwość, gniew. Kto chce, niech wpisuje Walca w tradycję polskiej publicystyki wysokiej miary, idącej od Karola Irzykowskiego czy Boya: dla mnie jedynym jego oczywistym antenatem jest Karol Zbyszewski. To samo nieprzejednanie, sarkazm, zajadłość; to samo pańskie lekceważenie innych i zarazem chłopięca radość w targaniu za wąsy tygrysa – albo gierkowskiego prokuratura Witolda Rozwensa, który po pijaku zastrzelił dziecko i omal nie uszło mu to bezkarnie.
Jaka odległość dzieli tamto pisanie od dzisiejszych felietonów, w których szczytem finezji okazuje się przekręcanie nazwisk, choć przecież po kilku razach przejeść się może taki efette. Jak bardzo tego zagończyka Walca (w każdej inkarnacji politycznej, którą zechciałby wybrać) dziś brakuje.
Więcej o biografii Jana Walca pióra Jana Olaszka (Wydawnictwo Trzecia Strona) oraz o znakomitym eseju Roberta Calasso „Ślad wydawcy” (Fundacja terytoria książki) w najnowszym wydaniu tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/408586-ladowniczy-papierowej-amunicji