To jeszcze wakacyjne remanenty. Na kanale HBO można zobaczyć „Manchester by the Sea” Kennetha Lonergana. Ja go widziałem odrobinę wcześniej, ale nie miałem okazji napisać o tym filmie. A bardzo chciałem.
Lonergan to sprawny amerykański scenarzysta (m.in. „Depresja gangstera”, „Gangi Nowego Jorku). Jako reżyser, będąc dziś 56-latkiem, nakręcił ledwie trzy filmy. Mógłby nakręcić jeden, „Manchester by the Sea”, a przeszedłby do historii kina. Kiedy Łukasz Adamski zachwalał ten film, ja się dziwiłem. Z opisu wyglądał na kolejny obyczajowy obrazek. Co w tym ciekawego? – pytałem sam siebie zblazowany, bo „w kinie wszystko już było”. Zwlekałem, kiedy zaczęło go pokazywać HBO. W końcu na niego trafiłem. I patrzyłem z otwartymi ustami.
Ten szorstki, pozbawiony wizualnego piękna film przypomniał mi się w tym tygodniu z jeszcze jednego powodu. Na polskiej plaży pewna kobieta pozwoliła trójce swoich dzieci wejść do morza. Straciła wszystkie – ostatnie, niby uratowane, zmarło następnego dnia. Trudno o tym myśleć, a jeszcze trudniej nie myśleć. Takie nieszczęścia wydają się szczególnie przerażające w świecie na co dzień obłaskawionym, kiedy strata najbliższych jest wyjątkiem od reguły. Co ta kobieta, pewnie z poczuciem winy, czuje? Jak musi być samotna ze swoim nieszczęściem?
Taki los jest udziałem Lee Chandlera, głównego bohatera filmu Lonergana. Łącznie z poczuciem winy. Nawet jego żona bardziej się pozbierała, przynajmniej z pozoru. On nie umie udźwignąć nieszczęścia, jakim jest strata dzieci. Jest zwykły, kanciasty, nie ma schronienia w postaci fantazyjnej natury, talentów, w które może uciec, legendy, jaką umiałby wokół siebie rozsnuć. Jest facetem, a tacy nawet współczucie budzą mniejsze. I od razu pytanie: dlaczego takie nieszczęścia dotykają tych nielicznych? Czym oni zasłużyli? Przecież to nie może być kwestia zwykłego pecha.
Lonergan odkłada filozoficzne odpowiedzi. Nie próbuje też szukać uniwersalnych terapii. Takich mądrości chyba byśmy nie znieśli. Lee znajduje jakiś sens własnej, naznaczonej wiecznym bólem egzystencji w opiece nad osieroconym bratankiem, ale nie mamy tu łatwego happy endu.
On po prostu machinalnie podejmuje kolejne rodzinne obowiązki. Właśnie ta niewymuszona, naturalna rodzinność, osadzona zresztą w konkretnym środowisku, popijających piwo w weekendy, ale przyzwoitych, pracowitych Irlandczyków, wydała mi się czymś całkowicie sprzecznym z klimatem czasów. Więc takie filmy się kręci? – zapytałem sam siebie.
Kino wciąż żyje i ma się dobrze, jeśli dostrzega człowieka, a wbrew pozorom częściej go dostrzega, niż dziwaczy, szukając nowych stylów. „Manchester…” ma starannie zarysowane tło, sporo ciekawych postaci drugoplanowych. Ale to w dużej mierze koncert jednego aktora. Casey Affleck pozostawał w cieniu starszego brata Bena, grywał chłopców będących bardziej ozdobnikami. Tu opowiedział nam sobą samym historię na miarę Oscara
Ktoś zapytał w internecie: „Jak wy możecie znieść ten jego jęczący głos?”. Raczej mamrocący, nieco monotonny, drażniący, tak jak drażnią nas inni ludzie, którym nie potrafimy pomóc. Skądinąd nasuwa się uwaga: jeśli już Casey Affleck jest tatusiem, 43-latkiem, to znak, że samemu pora umierać. W „Manchester…” gra też inny etatowy filmowy chłopiec – Matthew Broderick. Nie rozpoznajemy go w postaci dziwacznego, protestanckiego kaznodziei. Casey, całkiem do rozpoznania, staje się za to dowodem na upływ czasu. Ot, potęga kina!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/408370-zaremba-przed-telewizorem-film-o-bolu