W języku polskim nie istnieje przymiotnik, odpowiadający ukraińskiemu „riczpospolitskij”. A tak byłby potrzebny, by opisać fenomen wielojęzycznego piśmiennictwa, powstającego przez kilkaset lat na wschodnich ziemiach Rzeczypospolitej!
Panegiryki na cześć moskiewskich carów pisane po polsku? Wykład teologii kalwińskiej jako pierwsze dzieło literatury białoruskiej? Rumuńskie psałterze drukowane cyrylicą w Uniowie pod Lwowem? Takie rzeczy to tylko u nas, na ziemiach Międzymorza. I nikt w ostatnich latach nie zestawił więcej tego rodzaju fenomenów więcej niż Andrzej Romanowski.
Można jego „Wschodnim pograniczem…” kartkować jako fascynujący zbiór anegdot, splotów i biogramów – i sam autor, świadom wymogów dyscypliny akademickiej, tłumaczy się (niepotrzebnie!) we wstępie z wielości wątków, które trudno opanować za pierwszą lekturą, z chaosu spowodowanego próbą opisania w jednym tomie losów ludzi, wyznań, państw i oficyn, z ryzyka dyletantyzmu, skoro opisuje obszar, będący przedmiotem zainteresowania tuzina filologii narodowych. Ten „wszystkoizm” jest jednak w moich oczach dubeltowo uzasadniony. Po pierwsze, ponieważ jest świadectwem głębokiego urzeczenia dziedzictwem Rzeczypospolitej. Po drugie – ponieważ stanowi nowatorską propozycję badawczą, pozwalającą uniknąć krojenia dorobku pokoleń wzdłuż „granic językowych” – zabiegu zawsze bolesnego, nieraz wręcz niemożliwego!
Przykładanie bowiem XIX-wiecznych kryteriów narodowościowych do świata nowożytnego nie ma bowiem sensu – szczególnie w takim zagłębiu krzyżujących się lojalności względem regionu, wyznania, protektora, ziemi, ustroju i władcy, jakim była dawna Korona z Litwą. Wyodrębnianie „swoich” jest w tych okolicznościach zabiegiem ciasnym i mechanicznym. Z polskiej perspektywy patrzymy nieraz z rozbawieniem lub irytacją na próby „zawłaszczenia” przez ościenne narody filomatów, Kościuszki lub Fredry – ale w czym lepsze jest ograniczanie historii literatury ziem od Warty po Dniepr do opowieści o dorobku polszczyzny (z łacińskim preludium), z której starannie „wycinani” są przy tym autorzy piszący po polsku, lecz z Polską się nie identyfikujący? Alternatywa, jaką jest potraktowanie dorobku Rzeczypospolitej jako wspólnego wydaje się rozsądna. Cóż, kiedy dotąd próbował jej tylko zapomniany po trosze Michał Wiszniewski oraz, w swojej „Historii literatury polskiej” - Miłosz.
Romanowski stara się nawiązać do ich dorobku, ukazując pokrewieństwa kultur na czterech płaszczyznach: powiązań biograficznych twórców i mecenasów kultury, przenikania się szkół artystycznych, obecności motywów „ruskich” w polskim piśmiennictwie, wreszcie zrastania i języków w dorobku jednego autora, ba, w jednym utworze!
Każda z tych perspektyw jest zawrotna: jeśli idzie o biograficzną, tuzem jest już pierwsza z setki przywołanych w tej książce postaci, księżna Gertruda, córka króla Mieszka II, domniemana autorka łacińskiego modlitewnika, który uznać można za jeden z pierwszych zabytków piśmiennictwa polskiego – tyle, że powstał on na jej dworze w Turowie, gdy wydana została za Izajasława Rurykowicza..
Za Gertrudą idą w ogień pokolenia: fenomen „gente Ruthenus, natione Polonus”, nazwany po raz pierwszy przez Stanisława Orzechowskiego, zaistniał na dobre już w średniowieczu, wraz z polskim osadnictwem na Rusi Czerwonej. Studenci z Rusi Halickiej na uniwersytecie w Krakowie – to dopiero przedsmak ogromnej „ruskiej fali”, która pojawi się wraz z pierwszymi Jagiellonami. Od tego momentu możemy już mówić o związkach kultur, której świadectwem są i ruskie cykle malarskie w katolickich kaplicach od Lublina po Gniezno, i pierwsze w świecie druki cyrylickie pochodzące z Krakowa, z oficyny Szwajpolta Fiola.
Nie były to wybory tylko indywidualne: stał za nimi niespotykany gdzie indziej rozrost akademii i typografii, w których jak nigdzie indziej spotykał się Wschód i Zachód. Już kniaź (i hetman) Konstanty Ostrogski, pogromca pułków moskiewskich w bitwie nad Orszą, słynął jako założyciel kolegium, mającego być zapleczem intelektualnym dla wyznawców prawosławia. Najsłynniejszą była Akademia, założona w Kijowie przez Piotra Mohyłę, gdzie nie tylko nauczano polskiego i łaciny, ale i odwoływano się do jezuickiego „curriculum” i metod dydaktycznych. Z tych i wielu pomniejszych placówek polszczyzna i „rzymskie tropy” promieniowały na świat prawosławia, od Moskwy aż po przedpola Konstantynopola. Szczególnym fenomenem – Czernihów, ośrodek miejski na najdalszych kresach Ukrainy, w którym pod panowaniem Moskwy funkcjonowała jedna z najważniejszych w świecie prawosławnym oficyn, gdzie traktaty teologiczne drukowano po polsku. Te wzory, jak przypomina Romanowski, sięgały aż po Serbię i Mołdawię.
Owocem tej niespotykanej gdzie indziej bliskości był jedyny w swoim rodzaju dorobek literacki: powstające przez kilka pokoleń poematy, pisane „w prostej mowie”, z której wyrastały dopiero rosyjski, ukraiński i, najpóźniej, białoruski. Poematy te zachowywały bez reszty polską prozodię i brzmienie, ba – wartości cenione w życiu publicznym: za przykład starczyć może, ot, lament po śmierci kozackiego atamana Petra Konaszewicza Sahajdacznego, wiernego żołnierza Rzeczypospolitej („Zołotaja wolnost’ – tak jey nazywajut’ / Dostupyty jey wsi pilnie sja starajut”). Bohaterowie dziesiątków dramatów i krotochwil scenicznych pisanych i wystawianych w kolegiach jezuickich są dwujęzyczni w naturalny sposób: ruska mowa to lingua franca od Drui po Kijów.
Taka perspektywa urzeka, aż niebezpiecznie blisko zatchnięcia się „trunkiem narodowym” – i dlatego warto uświadamiać sobie, że mówimy o potędze nie tyle „Korony”, co polszczyzny, która fortunnie, choć nie z racji własnych zasług stała się na trzysta lat nośnikiem łacińskich rytmów i wzorów. Urok tej krainy niemal od morza do morza, której mapa wrzucana jest na profile Facebookowe niczym plasterek na boleśnie obkurczone ego, polegał przecież nie na areale (z pustynią Gobi i tak nie da się wygrać tej rywalizacji), lecz na wspólnym życiu w miasteczkach i stanicach.
Pisano o tym wiele, bardziej lub mniej udatnie przywołując „mit jagielloński” na poziomie historii i polityki. Andrzej Romanowski podjął wysiłek pokazania, jak ten fenomen manifestował się na gruncie literatury, kultury i czegoś, co najtrudniej poddaje się naciskom politycznym – żywych języków, zrastających się w codziennych spotkaniach. „Dzjeń dobry” i „dzjakuję”, jakie zdarza nam się dziś szczęśliwie słyszeć w kolejce do kasy i w autobusie jest ogniwem, które wiąże nas z tamtą epoką.
Więcej o książce Andrzeja Romanowskiego („Wschodnim pograniczem literatury polskiej: od średniowiecza do oświecenia”, Wydawnictwo Universitas, 2018) oraz antologii pod redakcją Marty Zielińskiej, traktującej o postawach XIX-wiecznych Polaków wobec granic, tnących dawną Rzeczpospolitą („Granice”, Instytut Badań Literackich PAN, 2018) – w najnowszym numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/406772-kolacz-narodow