Pisać o tej książce przychodzi trudno, bo kończąc lekturę człowiek czuje się, jakby wyszedł spod czaszy wielkiego dzwonu: zarazem oniemiały i rozedrgany, z gorzkim smakiem metalu w ustach. To powieść wielka na wszystkich piętrach, we wszystkich kategoriach, w których literaccy jurorzy zwykli stawiać gwiazdki: fabuły, kompozycji, stylu, głębi, odwagi. Tyle, że nie dla jurorów ona pisana: to próba wyznaczenia zasięgu „strefy skażenia”, ukazania, jak głęboko Rosja skalana jest zbrodniami komunizmu.
A zarazem – o dochodzeniu do prawdy o przeszłości, które chwilami wydaje się czymś w rodzaju śledztwa prowadzonego przez psychoanalityka, skoro narratora prowadzą najbardziej niepochwytne skojarzenia: sny, smagnięcie gałązki, smak pomadki, opalizujący wazon otwierają ukryte drzwi pamięci i pozwalają zrozumieć niedokończone zdanie i gest podpatrzony w dzieciństwie, dostrzec, do jakiej grozy odsyłały.
Tyle, że ta wędrówka skojarzeń to nie „pałac pamięci”, jak w marzeniach mnemotechników epoki baroku: to na wpół zasypane podziemia pamięci, ciasny piwniczny korytarz, na końcu którego zawsze jest pomieszczenie z żarówką na drucie i spryskanymi krwią ścianami. Takie piwnice potrafią otworzyć się w tej powieści na każdej stronie, na sielskiej, pachnącej truskawkami podmiejskiej działce i w cichym, emeryckim mieszkaniu w centrum Moskwy, wypełnionym tylko metalicznym rytmem zegara – aż po tę ostatnią, na lodowej wyspie, na syberyjskiej rzece. Rosja leży na bezimiennych cmentarzach, Rosja trupami stoi! – mógłby krzyczeć Siergiej Lebiediew, gdyby był politycznym copywrighterem albo autorem poczytnych horrorów.
A że jest wielkim pisarzem – pisze zamiast tego o zgrozie, która obecna jest w sielankowych drobiazgach, w przywiezionych na daczę przez zapobiegliwego staruszka skrawkach dywaników, „kupionych z pewnością w jakimś hotelu, gdzie wykreślono je z inwentarza – bordowe, z ciemnozieloną obwódką”. Domownicy nie zauważają, że razem z dywanikami do domu wkradły się „bezgłośne kroki, długie korytarze, na których nie ma gdzie przysiąść”, korytarze rodem z komitetu, ministerstwa, albo „resortu, którego nazwę pomijano milczeniem”: niczym łata, która stała się spodniami, puszyste dywaniki porastają dom mchem i lękiem. Te odwołania do strasznej przeszłości są wszędzie, obecne, lecz w pierwszej chwili niewidoczne, jak w zabawach typu „wytęż wzrok i znajdź 21 szczegółów”, a mimo to wypalające życie wokół siebie, niczym zgrabna łyżeczka do herbaty odlana z polonu: laska okuta miedzią, gwizdawka z cedru syberyjskiego, trzy zabaweczki dziecięce – koń, owczarek i kilka ludzików, w których ręce wcisnąć można karabin długości zapałki z ostrym bagnetem – wioną lodem zmarzliny.
Sam temat – Rosja doświadczona komunizmem, Rosja zesłana – sprawia, że budzi się w nas proste skojarzenie z Sołżenicynem i innymi wielkimi świadkami czasów odwilży. Tyle, że sytuacja pisarska Lebiediewa jest o wiele trudniejsza: Sołżenicyn pisał z gniewem i bólem ofiary, jego proza oferowała katharsis, ukazywała zonę z czytelnej i łatwej moralnie do przyjęcia perspektywy ofiary. Lebiediew stworzył swoją powieść w Rosji czasów Putina, Rosji, która przeszła pierestrojkę, Andrieja Sacharowa w parlamencie, czołgowe pojedynki o tenże parlament, wolność i bezhołowie epoki Jelcyna, diament i kawior oligarchów – i wszystko to okazało się zaledwie muśnięciem ciepła, jakby dziecko bawiło się, chuchając na pudową krę i ciesząc się, że szron na jej powierzchni mięknie, a sam lód przez chwilę mętnieje. Zgroza, jaką został skuty kraj, nie ustąpiła i trzyma wszystko, straszna przeszłość Rosji – ta sprzeczność to chyba klucz do „Granicy zapomnienia” – jest zarazem ukryta i wszechobecna, niczym rdzeń niechlujnej „chruszczowki”, bloku wzniesionego w górniczym mieście, do którego trafi bohater powieści: kiedy lano beton, okazało się, że brakuje kawałka żeliwnego pręta – ukradli? przepili? zatłukli nim kogoś? – więc uzbrojono ścianę tym, co było pod ręką, a co ukazuje się dziś pod trójkątem odparzonego tynku: zwiniętym kilkakroć drutem kolczastym. Tak, mistrzem Lebiediewa jest Warłam Szałamow.
Autorowi było tym trudniej, że prosta perspektywa ofiary w trzy pokolenia po Sołżenicynie nie jest już po prostu dostępna. Nie ze względu na indywidualne upadki: splotły się po prostu losy. Lebiediew nie pisze kolejnej sagi rodzinnej, sięga zamiast tego po metaforę najmocniejszą (a niełatwo taką wyróżnić w tej książce, niemal rozsadzanej przez pozostające w pamięci obrazy): metaforę zmieszania się krwi. W każdej rosyjskiej rodzinie są kaci i ofiary – i dlatego rosyjska nie-pamięć jest splotem niewinnego lęku i pełnego winy przemilczania. Nie jest to stwierdzenie odkrywcze dla politologów i publicystów – podobne wyznanie o swojej rodzinie poczynił ostatnio Władimir Jakowlew, wzięty rosyjski wydawca, soft-dysydent, a zarazem wnuk czekisty i syn wziętego dziennikarza, „sowieckiego liberała”. Ale Lebiediew nie wypowiada się dla tygodników ilustrowanych. W epoce, w której co drugie powieścidełko kusi na okładce blurbem o „mrocznych tajemnicach rodziny”, pisze on o rzeczach najprostszych: o cukiernicy która, ledwie wzięto z niej cukier, „już była gotowa taszczyć swój szklany brzuch na krótkich niklowych nóżkach do telefonu, żeby poinformować Drugiego Dziadka, że gdy odszedł, rozmawiano o nim przy stole”. W Rosji 2014 roku, kiedy powstawała ta książka, już nie tylko dywaniki rodem z resortu milczenia porastają poczciwe deski: w mieście wyrosłym z łagru (a przecież takich miast są tysiące) – „pędziliśmy przez >zonę<, chociaż były to zakłady, w których pracowali ludzie bez wyroków; >zona< przeniknęła wszędzie, na wszystkim było jej pełno – trzy rzędy drutu kolczastego. Jakaś bandycka chęć przetrwania wszystkiego wgryzała się w życie jak w twarde, żylaste mięso razem ze skórą; bandycki świat zwyciężył, łagier pokonał nie-łagier; łagier nie odszedł, po prostu rozproszył się w pejzażu…”.
Lebiediew pisze o tym z mocą, jakiej nie doświadczyła jeszcze literatura rosyjska po formalnym (o, jak formalnym tylko!) upadku „systemu” pod koniec lat 80. W miejsce wyświechtanego równania „komunizm = nazizm”, do którego daremnie usiłujemy przekonać sytych wyborców Zachodu, pisze o przedmiotach, skonfiskowanych odjeżdżającym w konwoju aresztantom – i fraza „trzaskały szkła okularów, wyginały się cienkie druciane zauszniki binokli, czarnymi, rakowymi plamami schodził amalgamat z luster” mogłaby przecież pochodzić ze spisu inwentarza magazynu w Auschwitz. Obraz lodowej wyspy, który przywołuję ponownie, ma w sobie moc (i pewne przerysowanie) najbardziej znanych płócien Beksińskiego.
A jednocześnie jest to powieść wielkiej, poetyckiej urody, pełna obrazów rozdawanych tak hojnie, że można cytować je garściami, nie obawiając się roztrwonienia najlepszych: kolce dzikiej róży przesuwają się po opuszce palca ślepca jak igła po płycie gramofonowej, „na powierzchni wody utrzymują się delikatne kręgi, niczym ślady po kroplach, które spadły w twardniejący stop szkła – to lipienie chwytają owady”. To Rosja jak z obrazów Lewitana – tyle, że w chwilę później pył z kominów kombinatu zabarwia padający śnieg, i „czerwona woda ciekła po rękach, po twarzy; kolor zgorzeliny z niebieskawym odcieniem prochowej sadzy rozbryzgiwał się po pejzażu; (…) w szczelinach i zagłębieniach płynęły czerwone strumyki, jakby podcięto tętnice ziemi; w wylotach odwiertów wybijała różowa piana, piła spalinowa na wyrębie rozbryzgiwała purpurowe drzazgi”. Podobne kontrasty czekają na co krok: realizm jak z najgłębszej „czornuchy”, perspektywa rutynowo przypadającego ofiarom komunizmu „zabójstwa na śmietniku”, a właściwie, żeby było nowocześniej, w zbiorniku osadowym kopalni przeplata się z opowieścią o trzech starcach-zesłańcach i ostatniej, niewydającej już owoców jabłoni, która brzmi jak smutna, lniano-złota baśń ilustrowana przez Zbigniewa Rychlickiego.
Na myśl o tym, że Siergiej Lebiediew pisze i żyje w Rosji, zdumienie i podziw mieszają się z obawą o autora: tacy poeci bywają bardzo niebezpieczni dla władzy, zwłaszcza, gdy ich książki przekładane są na kilkanaście języków. W Polsce tę wielką powieść opublikowało niewielkie wydawnictwo: to bardzo ważne, żeby trafiła do wielu rąk.
Siergiej Lebiediew, „Granica zapomnienia”, tłum. Grzegorz Szymczak, Wydawnictwo Claroscuro, 2018
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/404911-skalane-ziemie-o-granicy-zapomnienia