Czytając niektóre biografie dziwimy się, że powstały dopiero teraz, skoro do wczoraj żyli przyjaciele opisywanego człowieka, archiwa stoją otworem. W przypadku „Snu Kolumba” zdumienie jest tym większe, że sława samego bohatera jest w pewnym sensie nieporównywalna z największymi. Nikt przecież nie zasłużył sobie, by stać się eponimem supła na losach kilku polskich roczników, jeden „Kolumb”.
Oczywiście, nie tylko jego to czyn i nie jego zasługa, lecz Romana Bratnego. Ten zaś solidnie, prawem pisarza, splątał tropy, w życiorysie powieściowego „Kolumba” większość rysów i przeżyć (przynajmniej w dwóch pierwszych tomach trylogii) biorąc od innego żołnierza Kedywu, Stanisława Likiernika. Od Krzysztofa Sobieszczańskiego pożyczył jedynie (jedynie?) pseudonim, rys fantazji, garść anegdot. Zmieniło się to w trzecim, ostatnim tomie, który jednak najtrudniej było wielbić, najwięcej znać było w nim – dziś już trudno powiedzieć, czy koncesji na rzecz cenzury, czy rzeczywistych przekonań autora.
Autora który, dodajmy, przez kolejne pół wielu zrobił wiele, by kapitał moralny, jaki zdobył był pisząc trylogię czasu wojny, roztrwonić. A jednak, milcząc miłosiernie o latach w trumnie, trzeba upomnieć się o „Kolumbów. Rocznik 20”. Książka ta była czymś nierównie więcej niż powieścią: już w 1957 stała się narzędziem zdejmowania z Armii Krajowej anatemy czasów stalinizmu. Potem, niezależnie od wszelkich gier podejmowanych i przez ich autora, i przez komunistyczne władze szukające w moczaryzmie szans na legitymizację, okazała się fundamentem „podziemnego pomnika AK”: mógł Herbert czytać Liwiusza przeciwko Liwiuszowi, mogliśmy i my w PRL czytać Bratnego przeciwko Bratnemu. Emil Marat pisze zresztą, w jednej z najgłębszych warstw swojej książki, również o tych grach pamięci, o konkurencyjnych formułach pamięci o Powstaniu Warszawskim, pomiędzy którymi usiłował budować swoją perspektywę Bratny. Ale te zdania czyta się później, najpierw chłonie się losy urwipołcia, panicza, kokieta, chłopaka, bohatera – Krzysztofa z Bielan, choć urodzonego w bardzo kresowej Odessie w lipcu roku 1916.
Rzadko czyta się biografie tak dopracowane, których autor, zgromadziwszy relacje, wypisy archiwalne i ocalałe listy nie ugina się pod ich ciężarem, oferując nam duszny zestaw zbitych na filc faktów, lecz gra nimi, przeskakuje następstwo czasów, nie tracąc nad nimi ani przez chwilę kontroli. Pysznie czyta się już pierwszą część tej trylogii w jednym tomie, dowojenne losy Krzysztofa, które prowokują do zaprzątających przed wiekiem literaturoznawców pytań o „typowość w literaturze”. Bo życie Krzysztofa Sobieszczańskiego okazuje się być w niejednym emblematyczne dla roczników lat 20., typowe aż do przesady: życie w cieniu ojca-oficera zmarłego w dniach wojny polsko-bolszewickiej, życie zubożałej szlachty z inteligenckimi pretensjami; życie na modernistycznych Bielanach, w podwójnym cieniu AWF i Kamedułów. Pensjonarki i awantury jak z „Pożegnań” Dygata, kajaki na Wiśle jak z Newerlego, Gdynia jak ze „Sztafety”: brakuje tylko wczasów w Zaleszczykach, słonicy Tuzimki i kartek pocztowych słanych Dziadkowi na Maderę, by wydało nam się, że obcujemy z ckliwą i pozłoconą syntezą Dwudziestolecia.
Tyle, że życie młodego Krzysztofa było naprawdę takie. Nie mógł tego wiedzieć młody Bratny, który Sobieszczańskiego widział raz w życiu, na okupacyjnej werandzie, w letni czas, i jest w tym cud literatury, a może nie tylko literatury, że doświadczenia dorastającego na Bielanach chłopaka okazały się emblematyczne dla całej generacji, dla „rówieśników II RP”.
Dodajmy – pozostając przy tym niepowtarzalne. Biografia Kolumba to w pierwszej warstwie życiorys łotrzykowski, który czyta się z nostalgicznym uśmiechem, bo każdy miał w szkole kolegę, który wygrywał każdą sytuację wdziękiem, z jednakową łatwością rozbrajając dziewczyny, mamy kolegów i najsroższą nawet dyrektorkę. Ten typ tak ma: Emil Marat pisze w którymś momencie, z szacunkiem dla realiów epoki, o „błękitnookim Valentino”, ale obsada się zmienia, Krzysztof w kolejnych wcieleniach mógłby być sobowtórem Jacka Nicholsona czy Bruce’a Willisa, decydujący jest ten szelmowski urok, który ocala skórę; do czasu. W którymś momencie szelma zderza się ze światem zasad poważniejszych niż regulamin szkolny, i od takich zderzeń zaczyna się „antyheroiczny” wątek w życiu Krzysztofa Sobieszczańskiego; ważny, niepomnikowy, kluczowy dla jego wojennych i powojennych losów.
Te przedstawione są z nie mniejszą sprawnością i rzetelnością: historia „Kolumba”, podwładnego legendarnego Józefa Rybickiego, to w zasadzie dzieje „Oddziału Dyspozycyjnego” Kedywu, choć jest w niej miejsce i na wcześniejsze, nieprawdopodobne niemal wydarzenia, czasem – domniemania, jak to o spotkaniu w Auschwitz więźnia Sobieszczańskiego z więźniem Pileckim. W gęstej narracji, obejmującej dziesiątki akcji, obecna jest również krytyka wpadek, niepowodzeń, brawury. Nie sposób odmówić jej racji, nie jest ona dla czytelnika kłopotliwa nawet kiedy dotyka kwestii najbardziej bolesnych, powracających w lipcu, kiedy zbliża się najbardziej warszawska data. Wraz z nią - pytanie o pamiętną naradę w przeddzień godziny W, o deficyt wyobraźni dowódców-peowiaków, którzy deklamowali zdania o „zdobyciu gołymi rękami broni na Niemcach” nie rozumiejąc, co się zmieniło od listopada roku 1918, o wszystkie przesłanki prowadzące do tragedii miasta.
To ciężar, który będziemy nieść. Szale, na których spoczywa po jednej stronie „oślepiający blask wolności”, a po drugiej – ogrom cierpienia leżą na naszych barkach nawet w dwa pokolenia potem, a skoro tak, żadne stanowisko w sporach o Powstanie nie jest nieuprawnione prócz skrajnych: tego, które zamienia 63 dni w wesołą wojaczkę dobrą do wyśpiewania w piosence, i tego, które odmawia dobrego imienia jego żołnierzom i dowódcom. Rozumiem dystans Marata do pierwszej z tych skrajności, zwłaszcza pamiętając, że jest współautorem wywiadu-rzeki ze Stanisławem Likiernikiem, który jako jeden z pierwszych legendarnych żołnierzy AK tak radykalnie podniósł kwestię „niepotrzebnej tragedii”, w pewnym sensie jego uczniem. Żałuję że, być może niesiony ferworem współczesnych sporów o pamięć Powstania, przekroczył granice krytyki przywódców Polski Podziemnej co najmniej w jednym przypisie; i cieszę się, że tylko tam.
Przypis przekartkujemy, z czytelnikami pozostanie obraz „przemarszu przez piekło”, powstańcze rany, szpitale i ocalenia „Kolumba” - i trzecia część książki, rekonstrukcja jego krótkich powojennych losów, inicjatyw eleganckich, szaleńczych i groteskowych. W tej też części Marat zasłużył na moje największe uznanie, przekraczając granice śledztwa historycznego, dochodząc prawd bardziej niepochwytnych niż losy samozwańczej „Polish Shipping Mission” i marszruta przemytniczego jachtu sprzed 70 lat. Krzysztofa Sobieszczańskiego, weterana Oddziału Likwidacyjnego, jeńca i więźnia, który za wszelką cenę chce uciec od poprzedniego życia, okazują się warunkować doświadczenia najważniejsze, doznania dzieciństwa: książka, czytana na dobranoc przez matkę, film, oglądany jeszcze w krótkich spodenkach. Jak obywatela Kane’a. Jak wszystkich.
Emil Marat, „Sen Kolumba”, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa, 2018
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/404165-wilcze-zeby-oczy-siwe
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.