Najpierw pewien Amerykanin Christopher Isherwood mieszkał na przełomie lat 20. i 30. w Berlinie czyniąc go potem tematem cyklu opowiadań. Oddał w nich atmosferę ówczesnej berlińskiej dekadencji przemieszanej z budzącymi się nazistowskimi zmorami. Wykreował też czy uwiecznił postać kabaretowej artystki o zielonych paznokciach Sally Bowles gustującej w Ostrydze Prerii (jajka plus sos Worcester). Potem powstały kolejno teatralna sztuka (1951), Brodwayowski musical (1966) i wreszcie sławny obdarzony ośmioma Oskarami film Boba Fosse’a – z 1972 roku.
Moje pokolenie żyło tym filmem, młodsze chyba jeszcze też, choć może w mniejszym już stopniu. Pamiętam, że w połowie lat 90. w Życiu Warszawy pisaliśmy o swoich ulubionych filmach. Ja byłem już wtedy po trzykrotnym obejrzeniu „Kabaretu”, po raz pierwszy w liceum. Popełniłem wtedy uwagę, że za pierwszym razem był to dla mnie polityczny film o faszyzmie, za drugim razem o miłości, za trzecim o diable. Diabłem, zresztą o nie do końca jasnych intencjach, zupełnie jak Woland z „Mistrza i Małgorzaty”, był dla mnie Konferansjer w nieśmiertelnym wykonaniu Joela Greya – tyleż podsuwający pokusy co komentujący miotanie się pojedynczych bohaterów jak i narodu niemieckiego.
Ten film stał się w III RP na moment tematem rozmaitych sporów mieszających zresztą tamte czasy ze współczesnymi kontekstami. Bronisław Wildstein twierdził, że kabaret Kit Cat to symbol rozkładu Republiki Weimarskiej poprzedzającego triumf nazistowskiego zamordyzmu. Dla Piotra Pacewicza ten sam kabaret wyrażał zagrożoną wolność. Trochę zapomnieliśmy o musicalu Johna Masteroffa (libretto) i Johna Kandera (muzyka). Ma część tych samych postaci i kilka tych samych, sławnych piosenek, ale też jest mocno inny, Teatr Dramatyczny w Warszawie sięgnął po niego na początku 2016 roku. Jest to 13 polska premiera tamtego widowiska.
Ja oglądałem go teraz po raz pierwszy (zaległości!) z osobą, która poszła na niego po raz trzeci. Na letnim przedstawieniu spotkaliśmy znajomych, którzy też oglądali go któryś raz. I nie dziwię się tym powrotom. To mocna pozycja w repertuarze teatru, który próbuje swoich sił w muzycznych przedstawieniach z pewnymi ambicjami.
Ktoś kto tak jak ja zna film niemal na pamięć, może być zaskoczony, chwilami nawet rozczarowany odmiennymi fabularnymi rozwiązaniami. W filmie piosenki z kabaretu komentują fabułę opowiadaną dialogami nie śpiewem. Tu emocje Sally Bowles, która inaczej niż w filmie jest Angielką, jej amerykańskiego ukochanego, a także bohaterów równoległego niemieckiego quasi-romansu – Fraulein Schneider i Herr Schultza, są wyrażane muzycznymi ariami. Nie znajdziemy tu trójkąta głównej pary z niemieckim baronem, a piosenki o jelonku, zrazu idyllicznej, potem groźnej, nie śpiewa blondynek z Hitlerjugend, a całkiem ktoś inny. Inność czuć nawet w detalach. W filmie Konferansjer śpiewa głównie angielsku, ale przekręcając z niemiecka: „ladies und gentlemen”. Tu tego zabiegu brak. I od razu czuję się tęsknotę za czymś, co towarzyszyło mi prawie od zawsze.
Niektóre z wątków wydały mi się jednak w sumie autentyczniejsze niż filmowe – jak choćby próba zawarcia małżeństwa niemieckiej gospodyni panny Schneider z żydowskim przedsiębiorcą Schultzem, o bardziej prozaicznym, ale może prawdziwszym zakończeniu niż krzepiące się zejście się Żydówki i Niemca u Fosse’a. Wielu filmowych scen i point żałowałem. Byłem zdziwiony bardziej topornym poprowadzeniem relacji między Sally Bowles i Cliffem Bradshawem (czyli postaciami, które w filmie grają Liza Minelli i Michael York). U Fosse’a mężczyzna ponosi współodpowiedzialność za aborcję swojej towarzyszki życia (nota bene scena oddająca klimat towarzyszący usunięciu ciąży to filmowe arcydzieło). Tu mamy obraz bardziej płaski, choć też dramatyczny: głównie portret samej dziewczyny, która nie umie zerwać ze swoim dotychczasowym życiem.
Coś jednak obie te opowieści, filmową i musicalową łączy – świetne przemieszanie konkretnego momentu dziejowego, kiedy zło jest upostaciowione przez konkretną partię i nieludzką ideologię, z obserwacjami dotyczącymi ludzkiej słabości, podatności na grzech, upadek, cywilizacyjne rozprzężenie. W tym sensie oba „Kabarety” są w specyficzny sposób konserwatywne, choć nie jest to konserwatyzm ideologiczny. Te wątki się uzupełniają i łączą, a przecież zależność między nimi jest nieprosta, jak rola Konferansjera nazywanego w wersji scenicznej Mistrzem Ceremonii. Nie wiemy do końca, czy on człowieka, widza, tylko prowokuje i poniża, czy w pewnych sytuacjach także broni. Czy przedrzeźnia maszerujących nazistów czy ich reprezentuje.
Jestem wdzięczny reżyserce Ewelinie Pietrowiak że nie poszła ani na natrętne aktualizacje, ani nadmierne udziwnienia. Opowieść nawet jeśli miejscami operuje skrótem, jest klarowna. Niejednoznaczność zawiera się w samych postaciach, ich relacjach i słowach. Zarazem jest to bardzo profesjonalnie wystawiony musical z orkiestrą którą widzimy na drugim planie, i dobrymi układami choreograficznymi Artura Żymełki.
Mamy dobre role: Agnieszki Wosińskiej jako Fraulein Schneider, Piotra Siwkiewicza (pamiętacie go z film u „Yesterday” Piwowarskiego?) jako Herr Schulza – oboje są bardzo prawdziwi w swoim ludzkim zagubieniu. Także Tomasza Budyty jako pozornie dobrodusznego Herr Ernsta Ludwiga czy Magdaleny Smalary jako podstarzałej lafiryndy Fraulein Kost. Nawet jeśli śpiewane przez nich piosenki nie są muzycznymi arcydziełami, bronią się brakiem szarży, stanem równowagi między komizmem i dramatyzmem, czasem tragizmem.
Para młodych: Anna Gorajska (Sally Bowles) i Mateusz Weber (Cliff Bradshaw) jest zaskakująco zwyczajna. Brak im pewnie charyzmy filmowych bohaterów, z którymi ich nieustannie zestawiamy, ale pamiętajmy: to nieco inny „Kabaret”. Spokojniejszy, wolniejszy, niemal melancholijny. Ta ich zwyczajność jest wliczona w sceniczny pomysł, a piosenki zwłaszcza Gorajska śpiewa ładnie. Należałoby wymienić cały zespół kabaretu Kit Kat: Anna Gajewska, Anna Szymańczyk, Agata Wątróbska i Natalia Sakowicz świetnie wprowadzają nas w klimat rewiowej groteski (ta ostatnia także jako … małpa ze sławnej piosenki-skeczu „If You Could See Her”). Może jeszcze bardziej sugestywni są nieistniejący w wersji filmowej kabaretowi panowie. Waldemar Barwiński i Maciej Radel grają perwersyjnych na niemiecką modłę artystów, a w razie potrzeby i inne postaci, niezwykle stylowo.
Najważniejsze musi paść na końcu. Prawdziwą petardą przedstawienia jest rewelacyjny Krzysztof Szczepaniak jako Mistrz Ceremonii. Gdy zamykałem oczy, miałem pod powiekami Joela Greya. Nie da się zapomnieć tamtej Oskarowej kreacji. Ale Szczepaniak bywa tyleż podobny co odmienny. Jest mniej kruchy od Greya, nawet strój podkreśla jego biologiczną perwersyjność. Zachowuje dziwną niejednoznaczność postaci, jej enigmatyczność, przewrotność, a zarazem z każdego numeru robi osobny popis wokalno-taneczny, inny niż te z filmu, równie fascynujący, a w kilku miejscach przejmujący.
Charyzma Szczepaniaka, człowieka o stu twarzach i pięknym, choć też mieniącym się wieloma barwami głosie, już dziś zasługuje na oddzielny tekst. Aktor ma 29 lat i - patrząc także na jego inne role, teatralne czy telewizyjne - zadatki na wielką przyszłość.
Ten „Kabaret” pokazuje możliwości wciąż otwarte przed zdawałoby się najbardziej konwencjonalnymi gatunkami, w tym przypadku widowiskami muzycznymi. Nie w Romie to się odbywa, a w normalnym teatrze dramatycznym o nazwie Dramatyczny. Wypada tylko dziękować i prosić o więcej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/404030-diabel-w-rewii-cabaret-w-dramatycznym