Telewizja Polska zrobiła wydarzenie ze swojej premiery „Wołynia” Wojciecha Smarzowskiego – w okolicy symbolicznej 75. rocznicy wołyńskiej rzezi. Dwa lata temu jury gdyńskiego festiwalu nie dało Smarzowskiemu nagrody. Dostali operator, aktorka (Piotr Sobociński, Michalina Łabacz, oboje wspaniali), ale nie on ani nie film. Jacek Kurski wręczył mu wtedy nagrodę TVP gdzieś na schodach. Cokolwiek by powiedzieć o politycznych motywach władz TVP, to one miały wyczucie, co jest ważne.
Sądzę, że to jury bało się wrażenia, że nagradza film za „martyrologię”, która musi być prawicowa, nawet jeśli zajmuje się nią nieprawicowy Smarzowski. Teraz TVP, po filmie obejrzanym przez 3 mln widzów, zorganizowała debatę, w której Bronisław Wildstein nawoływał, aby nie mieszać jak najsłuszniejszej polityki pamięci ze współczesnym stosunkiem do Ukrainy. Mówił to, kiedy wzajemne relacje są złe jak nigdy.
Może nawet trochę prawdziwe były zarzuty części liberalnej lewicy o ryzykownej naturze filmu. „Wołyń” nie ukształtował moich poglądów, przed jego obejrzeniem mówiłem, że zdarzyło się tam ludobójstwo, co należy poświadczyć, i że zarazem trzeba układać stosunki z Ukraińcami dziś. Ale moja emocjonalna gotowość, aby ryzykować to drugie dla tego pierwszego stała się po „Wołyniu” jakby większa. Po takim wstrząsie przestaje się traktować opowieść o ludzkim cierpieniu jako abstrakcję.
Tylko że jak w greckiej tragedii: innej drogi nie było. Smarzowski do filmu szykował się latami studiowania tematu, uważał, że upamiętnienie tamtej tragedii to obowiązek. On, który częściej dekonstruował, wyśmiewał, niż klękał. Tak, mamy obowiązek wobec dawnych pokoleń. A tu może mieliśmy większy. Pewien znajomy z Facebooka, niezadowolony z geopolitycznej roli filmu, napisał: „Po co o nich pamiętać, to byli tylko chłopi”. Chłopi, więc skazani na zapomnienie.
To, że byli to chłopi, prowadziło do różnych absurdów, także pretensji – na szczęście nielicznych – prawicowców, że film nie upiększa polskiej społeczności, że jest zbyt brutalny. Bo Polacy to muszą być lukrowane postaci, koniecznie w dworkach. Smarzowski nie lukrował. Mój żal do jury z Gdyni brał się z tego, że to nie był tylko film ważny. To film wielki, może największy po 1989 r. Bo nie upiększa człowieka, a jednak się nad nim pochyla. Bo współczuje swoim (co wynika z rachunku krzywd), ale próbuje, na ile się da, zrozumieć wrogów, nawet jeśli go przerażają.
Bo pokazuje tętniącą życiem opowieść o logice historii, która przejeżdża niczym walec po zwykłych ludziach. Jak powiedział aktor Adrian Zaremba, ładnie prowadzący tu rolę AK-owca Antka Wilka, warto na niego spojrzeć drugi, trzeci raz (nawet wyłączając telewizor przy największych okrucieństwach), aby zauważyć coś, co na początku umknęło. Choćby postawę tegoż Antka, chłopskiego syna, zwyczajnego, a przyzwoitego niczym AK-owiec z „Róży”. On mieszkając w jednej chałupie z Zosią, młodziutką, a doświadczoną przez życie, nie narzuca się jej. Scena, kiedy się dotykają i… do niczego nie dochodzi, to jedna z najdelikatniejszych scen współczesnego kina. Czytałem, że to film o potędze zła. To także film o dobru, namacalnym, choć przytłumionym przez okrucieństwo. Owszem prowadzący do niewesołych, nawet niepoprawnych politycznie wniosków, jednak bardzo mi bliski jako hymn o człowieczeństwie.
I finałowa uwaga. Smarzowski epatuje teraz nowym filmem, który reklamuje jako „wściekle antyklerykalny”. Możliwe, że jutro się z nim pokłócę. Ale osiągnął „Wołyniem” więcej niż niejeden konserwatysta.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/403895-zaremba-przed-telewizorem-wolyn-o-czlowieczenstwie
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.