Zdarza się, że jakieś miasto zaczyna działać jak magnes i reaktor, przyciągając i inspirując twórców, stając się „ośrodkiem fermentu intelektualnego”. Profesorowie starej daty uważają oczywiście za przykład tego zjawiska „Ateny Peryklesa” lub „Florencję Medyceuszy”, pokolenia karmiły się gasnącym dziś mitem Paryża, w którym tworzyli romantycy, impresjoniści, potem zaś kolejne awangardy; nie mniejszym blaskiem lśnił przecież Wiedeń w przededniu Wielkiej Wojny, Londyn lat 60., San Francisco u progu „lata miłości”.
Podobne przesilenia zdarzały się również w stłamszonym bloku wschodnim: i nie mówię tu o przełomach czysto politycznych, za sprawą których marzy się, by jakimś cudem trafić do Gdańska latem roku 1980 czy 22 lata wcześniej - do Budapesztu, lecz o czasach fermentu, o nieoczekiwanym wysypie teatrów, talentów, tomików pamiętanym jeszcze przez długie lata po tym, jak to czy inne miasto przeorał batalion czołgów lub zarosła pajęczyna „normalizacji”. Takim miastem była na pewno Warszawa lat odwilży, od pamiętnego Festiwalu Młodzieży i Studentów po koniec lat 50.; była nim, jak można wnosić z wielu relacji, głodna, rozgorączkowana i niepewna granic wolności Moskwa epoki pierestrojki i rozpadu imperium.
Ale przede wszystkim była nim Praga długich lat 60., w czasach, gdy krajem rządził jeszcze post-stalinista Antonin Novotny, ale dziesiątki piór i pędzli pracowało już na to, co wybuchnie w dniach Praskiej Wiosny. Którymkolwiek by pójść z tropów „czechofilii”, czy to polskiej, czy światowej, zawsze trafi się do Pragi lat 60.: tam i wtedy albo zaczynali, albo osiągali doskonałość Bohumil Hrabal i Milan Kundera. Znajdzie się coś dla każdego: komu „The Plastic People of the Universe”, komu „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, komu Miloš Forman, komu Ota Pavel. W Polsce ukazały się właśnie dwa tomy, których autorzy pokazują „praskie przedwiośnie” i dociekają, jakie przesilenia, dramaty, gry sekretarzy i cenzorów umożliwiły taką „florencką” eksplozję talentów.
Najpierw Josef Škvorecký, opowiadacz niezrównany; powiadają, że termin „pábeni”, czyli czeskie gawędziarstwo, Szwejkowe snucie anegdot, wymyślił Hrabal, ale dla mnie to Škvorecký właśnie uosabia to, co najdoskonalsze w czeskich opowieściach. Jego zmysł pure nonsensu, wyrobiony na autorach francuskich i amerykańskich, uwalnia je od pewnej piwnej ociężałości, od tatusiowatości, która zdarza się i Haškowi, i Hrabalowi, i sprawia, że te łobuzerskie, podszyte poczuciem środkowoeuropejskiej fatalności anegdoty można chłonąć bez końca. Tak też pewnie działo się ze studentami Toronto University, którzy w roku akademickim 1969/70 trafili na cykl wykładów świeżej daty uchodźcy, które złożyły się na „Osobistą historię czeskiego kina”. Bo Škvorecký, programowo antyheroiczny, chętnie, podobnie jak jego literackie alter ego, Danny Smiřický, prezentujący się jako „wieczny nastolatek”, całkiem na serio nie pogodził się z inwazją wojsk Układu Warszawskiego i opuścił ČSSR na długie lata, zakładając w Kanadzie najważniejsze czeskie wydawnictwo emigracyjne.
Studenci z Toronto mieli szczęście: gdyby nie dar wykładowcy, pewnie niełatwo przyszłoby im przyswoić opowieść tak niszową, jak dzieje czeskiej kinematografii początku XX wieku. Za sprawą Škvoreckiego udaje się to, nawet jeśli z przygód wczesnych naśladowców braci Lumière zapamiętamy głównie, że w czeskich produkcjach patriotycznych, masowo powstających w pierwszych latach niepodległości republiki, „występowały tłumnie największe postaci, ale w sztywnych, pergaminowych maskach, sporządzonych według ich dawnych portretów, więc efekt był taki, jakby odbywał się zjazd Frankensteinów”. Pierwsze etiudy dźwiękowe, dziwne losy aktorów w Protektoracie i koszmar hutniczych produkcyjniaków, stanowią jednak zaledwie wstęp do opowieści o powstaniu czeskiej „filmówki”, czyli FAMU – i narodzin czeskiej szkoły filmowej, pojawienia się plejady reżyserów, obdarzonych talentami hojniej jeszcze niż czeskimi znakami diakrytycznymi, udręką każdej korekty: Vera Chytilová i Jaroslav Papoušek, Jan Němec i Jiří Menzel, ich zabawy w kotka i myszkę z prezydentem i Pierwszym Sekretarzem Novotným „chodzącym z furii po ścianach” i skazującym kolejne książki na przemiał, a filmy, jako bardziej kosztowne, na bezterminową ciemnicę w sejfach studia filmowego na Barrandovie. Wszystko to opromienione okładkowym uśmiechem Jany Brejchovej, uśmiechem, który skłania do przypuszczeń, że pramatka Ewa musiała być Czeszką.
A skończyło się jak zwykle w Europie Środkowej: „Spotkałem [w 1969 r.] Honzę w Paryżu i zrobił na mnie wrażenie oszalałego. Z rozpaczy upiliśmy się pastisem, a potem on pojechał na festiwal do Niemiec Zachodnich. Tam postępowi niemieccy studenci wygwizdali »Oratorium dla Pragi«. W filmie było ujęcie, jak ludzie – po raz pierwszy oficjalnie od 1948 roku – składają wieńce na grobach żołnierzy amerykańskich, którzy zginęli w Czechosłowacji, wypędzając z niej ojców gwiżdżących młodych Niemców”.
Honza, czyli Jan Němec, nie oszalał. Ta tragedia dotknęła Otę Pavla, widowiskowo i legendarnie: nawet ci, którzy rzadko bywają w bibliotekach, wielokroć powtarzali gniewne wersy o tym, że „przyjaciół nikt nie będzie mi wybierał”, zaśpiewane po raz pierwszy na legendarnym Przeglądzie Piosenki Prawdziwej w Hali Olivii, w sierpniu 1981. „Jakim wy prawem o wolności / piszecie bracia w »Rudým Právie« - pytał wówczas ze sceny entuzjastów zdławienia polskiej kontrrewolucji Andrzej Garczarek, by wypomnieć im - wszak to od waszej nie ostatni / zwariował pisarz, Ota Pavel…”.
Źródeł najbardziej diabelskiej z chorób nie da się pewnie określić tak prosto”: pierwszy epizod psychotyczny dotknął reportera i pisarza jeszcze w roku 1964, w latach „normalizacji” był już na rencie inwalidzkiej. Jako urodzone w 1930 roku dziecko z patriotycznej czeskiej rodziny, które patrzało, jak „wzdłuż wody leciał wielki szary heinkel, siedzący w nim pilot miał białą, łysą czaszkę, a na skrzydłach samolotu widniały czarne krzyże”, które w latach okupacji zostało zakwalifikowane jako „mieszaniec drugiego stopnia” i doświadczyło aresztowania ojca i braci, posmakował ciśnienia historii.
Zdumiewające, że pracowity reporter sportowy swoje opowiadania, w których odtworzony został cały kosmiczny ład dzieciństwa, które całe są jak utkane z wełny, napisał dopiero zmagając się z ciężką depresją. Po wtóre – że ich pokaźna część traktuje właśnie o czasach głodu, upokorzenia i Zagłady, nie tracąc przez to swojego ciepła, do tego stopnia, że – to trzeci cud – po dziś dzień po „Śmierć pięknych saren” sięgają szczególnie chętnie ci, których najgłębiej dotknął smutek, zgiełk i strata: czytają, po czym podsuwają tę książkę innym. Szum rzeki Berounki, nad którą chlapał się i łowił ryby mały Ota, przyniósł ludziom więcej ukojenia niż wody Lety.
Życie Pavla postanowił prześledzić, oddzielając prawdę od narosłej przez lata legendy, od popularyzatorskich trocin, Aleksander Kaczorowski, jeden z najuważniejszych w Polsce badaczy czeskich losów. Jest autorem biografii dwóch postaci pierwszoplanowych, choć nie zawsze heroicznych: Vaclava Havla i Bohumila Hrabala, które stanowiły świetną, wyczerpującą panoramę czeskiej myśli i literatury współczesnej: książkę „Havel: zemsta bezsilnych” (2014) wspominam jako najlepsze możliwe wprowadzenie do historii najbardziej środkowoeuropejskiego z narodów Europy Środkowej.
Biografia Oty Pavla jest bliższa dziennikarskiemu śledztwu, zarazem stroniąca od uwznioślania jej bohatera: Kaczorowski pokazuje trenera młodzieżówki hokejowej, reportera i komentatora sportowego jako „self-made mana”, mocno skupionego na swoim sukcesie zawodowym, do pewnego momentu – beneficjenta rewolucji, potem człowieka zdystansowanego wobec uniesień reformatorów z lat Praskiej Wiosny.
Self-made man stał się jednak „history-made manem”: koszmary dzieciństwa, supły ambicji, antysemityzm, coraz częściej odzywający się u twardogłowych towarzyszy w połowie lat 60. wyrzuciły go nieodwołanie z kolein kariery. Napisał opowiadania, które ocaliły niejednego: kto powie, że dostał ten dar „w zamian”, jako nagrodę pocieszenia za przegrane życie? Nie Aleksander Kaczorowski, z troską i uwagą towarzyszący małemu, nieledwie chaplinowskiemu bohaterowi, którego wspomnienie o złotym karpiu skończyłoby w szufladzie szpitalnej szafki, gdyby nie praskie przedwiośnie.
O wspomnieniach Josefa Škvorecký’ego („Wszyscy ci wspaniali chłopcy i dziewczyny. Osobista historia czeskiego kina”, Wydawnictwo Pogranicze, 2018) i biografii pióra Aleksandra Kaczorowskiego („Ota Pavel. Pod powierzchnią”, Wydawnictwo Czarne, 2018) – także na łamach tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/400156-praskie-przedwiosnie