Siedząc w przydrożnym barze w sycylijskiej wiosce, w której gotuje 80-letni kucharz wyglądający jak Corrado Soprano, i czekając na bijące na głowę restauracyjne gwiazdki Michelina odnóża świeżych kalmarów oraz butelkę lokalnego wina za grosze, miałem przed oczami jednego faceta. Niegrzeczny, zadziorny, niepoprawny politycznie i do bólu prawdziwy hardcorowiec szukający idealnego posiłku. To on spowodował, że marzeniem mojego życia stało się napisanie filmowo-kulinarno-podróżniczej książki. Anthony Bourdain- nietypowy kucharz, smakosz życia i tarantinowski gawędziarz. Autor bestselleru „Kill Grill” oraz telewizyjna gwiazda w zanikającym rock and rollowym stylu ( Iggy Pop może mu przybić piątkę!), wolnym od napuszonego celebrytyzmu.
Tak pisałem o tym niezwykłym gościu w 2013 roku. Uczyłem się pisać z jego książek. Jego miałem przed oczami, gdy szukałem w sobie luzu startując jako prowadzący autorski show radiowy. Ten mający za sobą trudną przeszłość ( narkotyki, alkohol) self-made man zawsze szedł własną drogą. Od nowojorskich ulic nędzy, przez morderczą pracę w nowojorskich restauracjach, aż po autora bestsellerowych książek i w końcu ikonę telewizji. Nie zważał na poprawność polityczną i modę. Ostry język, wieczny błysk w oku, przezabawne punchlinery. Z tego znane były jego genialne programy jak „Miejsca nieznane” czy „Bez rezerwacji” .
Podczas kręcenia kolejnego odcinka „Bez rezerwacji” znaleziono go martwego w pokoju hotelowym. W Strasburgu we Francji. Podobno się powiesił. Ten pewny siebie, mający świat u stóp 61-letni gwiazdor telewizyjny, genialny kucharz, ojciec, a od kilku miesięcy partner pięknej włoskiej aktorki Asi Argento popełnił samobójstwo. Nic nowego w showbiznesie? Tak. Wielu z nich popełnia samobójstwa. Doprowadza się do granicy. Rzyga na drzwi percepcji zamiast je otwierać. Jednak Bourdain wydawał się być kimś innym. Piekielnie inteligentny, pełen autoironii i strzelający sarkazmem gwiazdor był daleki od wrażliwych, infantylnych gwiazd Hollywood i rocka. Pozory jednak mylą. Truizm. Znów ten cholerny truizm!
Tak jak Robin Williams, za którego uśmiechem, pewnością siebie i wylewającym się optymizmem krył się mrok. Doprowadził jednego z najzabawniejszych komików wszechczasów do samobójstwa. Tak często zapominamy, że właśnie on się kryje za maskami naszych idoli. Mają wszystko. Sławę, uznanie, pieniądze i rodzinę. Nie mają jednak tego czegoś najważniejszego, co chroni ich przed otchłanią zła. Na pewno nie mają szczęścia. Mają jego pozory. Mają naskórkowe pojęcie radości. Nie daje go jednak materializm. Nie daje go napompowane ego. Nie daje go hedonizm, ani celebrowanie doczesności.
Bourdain zmagał się chyba z depresją. Oglądałem namiętnie jego programy. Między słowami mówił o depresyjnych stanach. W odcinku kręconym w Argentynie wplatał w swoje błyskotliwe wywody opowieści o strachu przed klaunami, tłumami, wpadaniu w depresyjny stan przez bzdurne rzeczy. A przecież mówimy o facecie, który podróżował po świecie, robiąc przed kamerami całą masę niebezpiecznych rzeczy. Smakował życie, tak samo jak potrawy, którymi uderzał po oczach i smakowych kubkach widzów. Mimo to jego dusza nie była spokojna. „Byłem nieszczęśliwy. Miałem wielki problem z heroiną i crackiem. Raniłem, rozczarowałem i obraziłem wielu ludzi. Żałuję tego. Muszę z tym żyć”- mówił w wywiadzie dla Guardiana.
„Nie dostanę od ludzi zbyt wielu wyrazów sympatii. Spójrzmy prawdzie w oczy, mam najlepszą pracę na świecie. Jeżdżę gdzie chcę i robię co chcę”- mówił. Miał najlepszą pracę na świecie. Miał miliony fanów i najlepszy program kulinarny na świecie. Nie miał jednak tego, co jest na świecie najważniejsze.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/398636-smierc-bourdaina-przypomina-nam-brutalna-prawde-nie-slawa-i-kasa-daja-pelnie-szczescia