Już po raz drugi fani Gwiezdnych Wojen mają okazję zapoznać z się z przygodą, która pozostaje niezwiązana z historią rodu Skywalkerów. Znowu Disney stara się zagospodarować lukę, która rozdziela dwie wykreowane przez Lucasa trylogie. O ile mam olbrzymie wątpliwości co do cyklu zainicjowanego w 2015 roku przez J.J. Abramsa, seria spin-offów to najlepsze, co mogło przytrafić się marce Star Wars. Najnowszy film opowiadający o losach młodego Hana Solo tylko to potwierdza.
Mówiło się, że ekranizacja początków szmuglerskiej aktywności Harrisona Forda… wróć, Hana Solo, to temat zaoferowany fanom na siłę. Spośród plotek, a później oficjalnych doniesień dotyczących tematów osobnych gwiezdnowojennych historii, tenże koncept był przyjęty najchłodniej. Fani czekali na produkcję o rebeliantach wykradających plany Gwiazdy Śmierci, o samotni Obi-Wana Kenobiego czy też o mandaloriańskim łowcy nagród – kto widział z kolei podrabiać niepodrabialnego aktora w filmie na wskroś biograficznym? Fala hejtu dosięgła w szczególności samego Aldena Erenreicha, którego główną przewiną okazało się to, że nie jest Harrisonem Fordem. W ogóle obrazowanie losów najbardziej ikoniczniej postaci Star Wars z pominięciem (ale jakże oczywistym) dotychczasowego odtwórcy, zakrawało w oczach rozwydrzonego fandomu na zbrodnię. Nie ukrywam, że podzielałem ten sceptycyzm, podkreślam: sceptycyzm. Większą rolę odegrała w tym jednak ogólna obawa o nadmierną eksploatację uniwersum przez finansowego i najwyraźniej wiecznie nienasyconego medialnego giganta. Po doniesieniach o serialu aktorskim, kolejnej animacji dla dzieci, nowej trylogii niepowiązanej ze Skywalkerami – po prostu ogarnęły mnie złe przeczucia, obawy o losy marki, która w ciągu sześciu lat wyprodukuje tyle samo filmów, ile Lucas wykreował na przestrzeni dwudziestu pięciu lat. Za chwilę okaże się, że dzieło życia pomysłodawcy obejmie raptem wierzchołek góry lodowej. O ile obie trylogie miały zróżnicowany poziom, a sam Lucas powstrzymał się ostatecznie od nakręcenia dwunastu pierwotnie zaplanowanych części sagi, politykę Disneya cechuje raczej pogoń za kolejnymi rozbitymi bankami. Wszelkie te obawy o losy Star Wars nie mogą jednak przysłaniać rzeczywistych wrażeń związanych z filmem o Hanie Solo. Te są jak najbardziej pozytywne. Nie powinni przy tym dziwić, ze głównym punktem odniesienia dla tegorocznej produkcji będzie Rogue One. Nawiasem mówiąc tytuł ten powinien raczej należeć się najnowszej osłonie z odległej galaktyki!
Przede wszystkim ekranizacja ta nie jest skierowana do dzieci. Odbiorcą dzieła Lawrence’a Kasdana (jak dobrze widzieć znajome nazwiska zaangażowane w produkcję Gwiezdnych Wojen!) jest dorosły widz, choć wciąż jednak przede wszystkim fan. Fabuła nie jest infantylna, a przede wszystkim akcja nie jest otoczona baśniowym nimbem. Rogue One rzucił nas w wir bezpardonowego konfliktu z Imperium, gdzie trup słał się gęsto. Czasem za gęsto. Doczekaliśmy się prawdziwie gwiezdnej wojny. Historia Hana Solo ukazuje nam z kolei kulisy przestępczego światka, który za pośrednictwem łowców nagród oraz Jabby Hutta został w klasycznej trylogii ledwie zarysowany. Produkcja Kasdana ma w sobie coś zarówno z filmu płaszcza i szpady (czy raczej peleryny Lando i blastera), westernu i filmu sensacyjnego. Jakże często w trakcie projekcji odnosiłem wrażenie, że oglądam nową odsłonę przygód Jamesa Bonda, tyle że w odległej galaktyce! Spin-offy obrały najwyraźniej taktykę prezentacji historii w ramach różnych gatunków filmowych. To się ceni, choć wolałbym nie doczekać kosmicznego romansidła.
W przeciwieństwie do produkcji Garetha Edwardsa, najnowszy obraz w zasadzie koncentruje się na losach jednej postaci. Na ekranie pojawi się kilka innych znajomych „twarzy”, stąd produkcja ta okazała się znacznie bardziej przystępna w odbiorze – ich portrety są w dużej mierze namalowane. Problemem wcześniejszej ekranizacji było wprowadzenie całej masy bezimiennych dla nas bohaterów, którzy mieli zbyt mało czasu, by zaprezentować na ekranie swoją osobowość nim… ze względów kanonicznych musieli zostać uśmierceni… „Powrót” znanych nam bohaterów jak: Han Solo (Alden Ehrenreich), Lando Calrissian (Donald Glover) czy Chewbacca (Joonas Suotamo) znacząco ułatwia sprawę, bowiem nawet jeśli widzieliśmy tutaj młodzieńcze lata tychże (no, może poza 190-letnim Wookie’m), to mieliśmy na temat ich osobowości pewne wyobrażenia i nie trzeba nam było na każdym kroku tłumaczyć ich zachowań i motywacji. Han pozostaje bezczelnym zawadiaką i cwaniakiem, Lando zblazowanym, zakochanym w sobie królem życia – są jednak o tę dekadę młodsi i przez jeszcze nie do końca uformowani przez życiowe doświadczenie. Na tej częściowej znajomości postaci zyskali wprowadzoni na potrzeby filmu bohaterowie, którzy zostali zaprezentowani w raczej wiarygodny sposób – w szczególności Tobias Beckett (Woody Harrelson) przedstawiony jako stary wyjadacz w branży szemranych interesów, pragnący by Han Solo, któremu w filmie przypina się łatkę żółtodzioba, włożył jego buty. Szczęśliwie nie wszyscy, dla których spin-off ten oznaczał pierwsze (jedyne?!) pojawienie, musieli taśmowo zostać uśmierceni, jak było w wypadku wspomnianej już produkcji sprzed półtora roku.
W przeciwieństwie do Rogue One, historia Hana Solo pozostaje ekranizacją wyważoną. Akcja nie zwalnia ani nie przyspiesza, a porusza się płynnie własnym rytmem. Nie odnosi się wrażenia, by niektóre ze scen zostały na siłę dokręcone, by zlepić w kształtny obraz całą historię, choć jak wiadomo Rona Howarda i tak czekały dokrętki w związku z przejęciem planu od ustępujących reżyserów. Przed seansem słyszałem głosy, że film Kasdana ta jest po prostu nudny – być może chodzi oto, że jest wyraźnie zaplanowany i nie tak spontaniczny jak Rogue One. Tenże miał z tym problem, zwłaszcza jeśli chodzi o porównanie dłużącego się wprowadzenia i spektakularnego z kolei zakończenia. Han Solo pozostaje obrazem o wyrównanym poziomie – nie wgniata w fotel w konkretnych momentach, ani nie usypia przy innych. Nie powiela schematów fabularnych, luźno wiąże się z dotychczasowymi częściami sagi, czasem wręcz zbyt luźno – chciałoby się bowiem dowiedzieć czegoś więcej na temat korzeni później zaprezentowanych w klasycznej trylogii konfliktów personalnych.
Pod względem aktorskim produkcja wypadła bardzo pomyślnie, choć kreacje niektórych z postaci przywodziły na myśl bohaterów innych blockbusterowych ekranizacji. Tytułowy Han Solo przypomina Jacka Sparrowa – szczególnie w tym filmie podkreślony zostaje motyw cynizmu i wyrachowania, za zasłoną których to cech skrywała się mimo wszystko pragnąca czynić dobro, dusza. Historia Hana pokazuje jego poszukiwania przestrzeni, w której mógłby się poczuć swobodnie. I nie chodzi tu tylko o kokpit ukochanego Sokoła Milenium. Kilka lat w imperialnych kamaszach jasno wskazuje: on nie potrafi być „tym złym”, choć bardzo chciałby za takiego uchodzić.
Jego towarzyszka koreliańskiej niedoli, Qi’ra (Emilia Clarke) – to z kolei bohaterka bardzo przypominająca Irene Adler z serii przygód o Sherlocku Holmesie w reżyserii Guya Ritchie’go. Pałająca niezrozumiałym do pewnego stopnia uczuciem względem Hana, wykorzystuje jego słabość względem siebie, w rzeczywistości jednak nie będąc tak bezinteresowną, jak mogłoby się zadurzonemu marzycielowi wydawać. Poza tym, nawiązując do wcześniej wspomnianych przygód Bonda, jej występ w filmie Kasdana wpasowuje się w motyw nieodłącznej w każdej przygodzie agenta 007, towarzyszki i kochanki. Wątek miłosny, niezbędny w jakiejkolwiek popkulturowej produkcji, zburzył mimo wszystko moje wyobrażenie na temat Hana Solo, który zdawał mi się być bardziej kobieciarzem, niż facetem zdolnym do trwałego przywiązania. Traktuję go jako próbę stworzenia własnej kreacji postaci, mającej przeciwstawiać się kreacji Harrisona Forda.
Stałym punktem programu jest puszczanie oka w stronę fanów, czemu służyć mają easter eggi, mogące wręcz sprowadzać seans do mini-konkurencji: kto wychwyci więcej nawiązań? Miło było spostrzec momenty nawiązujące do obu rozdzielających czas akcji trylogii – zarówno dialogowe, muzyczne jak i wizualne. Pod tym jednak względem na krytykę zasługuje motyw pojawiającej się w finale opowieści postaci, która dla osób nieobeznanych z serialami animowanymi będzie niezrozumiałym, w dodatku niszczącym ideę spin-offu, zabiegiem. Nie chodzi tylko oto, że po seansie można mieć faktyczne wątpliwości, czy fabuła rzeczywiście pozostała zamkniętą, jednorazową historią. Utrzymany w klimacie „filmu dla dorosłych”, choć nieepatującego seksem i narkotykami, wymaga od widza sięgnięcia do produkcji, których rzeczywistym targetem byli młodzi fani gwiezdnej sagi. Jest to moim zdaniem chybiony zamysł, zwłaszcza że na ekran wkradła się postać, która nawet jeśli nieobca była obeznanym z serialami widzom, to budziła ona dość niejednoznaczne odczucia i sam fakt dalszego uszczegółowiania jej historii może co najmniej dziwić.
Są to mimo wszystko detale, choć żadne inne uniwersum filmowe nie zwraca takiej uwagi na niuanse, jak właśnie świat Gwiezdnych Wojen. Za detal nie można jednak uznać powrotu Johna Williamsa, który odpowiedzialny był za skomponowanie muzyki. W Rogue One ścieżka dźwiękowa była mieszana i wykorzystała klasyczne kawałki. W ekranizacji przygód Hana Williams pokusił się o nową ścieżkę dźwiękową. Wciąż nie wzniósł się na wyżyny swych możliwości, nie mniej znacznie lepiej oddał ducha klasycznej trylogii, niż w epizodzie VII czy VIII.
Obraz cechuje częściowo postapokaliptyczny klimat – szczególnie planeta Korelia sprawia wrażenie przemysłowego, umierającego w mroku szarzyzny świata. Atmosfera budująca film jest w gruncie rzeczy koktajlem i miesza się tu wiele inspiracji – świat zadymionych kopalń, gangsterskie saloony, pola brutalnych bitew i inne zróżnicowane wątki, które bardzo do siebie przystają. Mimo to – tak jak męczące są w kolejnych filmach nawiązania do Gwiazdy Śmierci, tak i tutaj ponowiony motyw wizyty w kantynie, choćby to nie był lokal dla galaktycznych mętów, trąci nieco wyeksploatowanym już konceptem. Jeśli już o powielaniu schematów mowa, nie będzie zaskoczeniem pojawienie się nowego droida.
Disney przyzwyczaił nas chyba już do tego, że ci mechaniczni pupile mają dbać o element humorystyczny w ich produkcjach. W Hanie Solo również się to udało, choć jest to inny typ żartu, z jakim mieliśmy dotychczas do czynienia – nie jest on uniwersalny, a raczej bardziej absurdalny, czasami też… żeby dołożyć do tej recenzji łyżkę dziegciu, nieco żałosny. Mówiąc wprost: nie każde dziecko chyba zrozumiałoby ideę dowcipu, czy raczej podtekstu. Faktycznie każdy droid uniwersum różni się swoim „charakterem”, nie mniej traktowanie blaszaków wyłącznie w kategoriach śmiesznego członka ekipy, będzie się powoli nudzić, myślę że na analogicznej zasadzie co kosmiczna superbroń czy wizyta w knajpie pełnej cudacznych kosmitów. Kosmitów, których z każdą kolejna odsłoną spod znaku Star Wars nieco bardziej brakuje. Pojawiają się w tle jako element kolorytu, ale nie istotna dla głównego wątku fabularnego postać. Nawet główny antagonista zaprezentowany już w zwiastunie, jakby wyjęty zresztą z filmów o Predatorze, (tak, mimo braku Jedi i Sithów mamy tutaj „tych złych”), może rozczarowywać – i to z kilku niezależnych powodów.
Najnowsza odsłona historii wypada bardzo korzystnie na tle trylogii sequeli. Historie poboczne, za które wziął się Disney, potrafią ukazać niesamowitość tego uniwersum bez unoszących się kamieni i błyskających mieczy świetlnych. Zmierzają dzięki temu bardziej w kierunku fantastyczno-naukowego, od którego nieco odciągała go mistyka Jedi. Filmy te są znacznie poważniejsze, choć wciąż operujące uproszczonymi schematami i z pewnością moja recenzja, a raczej: spostrzeżenia na temat tej ekranizacji, nie odbiegają znacząco od opinii ogółu. Tego typu obrazy pozostawiają niewiele miejsca na artystyczną interpretację.
Jeżeli Disney obrał strategię podziału produkcji wedle „kategorii wiekowych”, można temu zamysłowi przyklasnąć. Utrzymywanie wszystkich filmów w tym samym tonie mogłoby na dłuższą metę zmęczyć widza, któremu podawałby się ten sam produkt, tylko z twarzami reprezentującymi nowe pokolenia aktorów i coraz to bardziej zaburzonymi proporcjami CGI. Niech więc nieobecna w filmie Moc towarzyszy i kolejnym twórcom antologii.
Grzegorz Szymborski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/397316-solo-historia-jednego-lotra-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.