Takie książki o wiele lepiej pozwalają zrozumieć Amerykę niż jakiekolwiek naukowe opracowania. J.D. Vance w zjawiskowym połączeniu socjologicznego eseju z autobiografią opowiada o Ameryce oddalonej od american dream.
To Ameryka „white trash” (tzw. białych śmieci) z biblijnego „pasa rdzy”, gdzie niegdyś było serce przemysłowej potęgi. Autor wyrwał się z biedy. Zaciągnął się do wojska, a potem skończył prestiżowy Yale. Nie zapomniał o swoich korzeniach. Z czułością, troską i przenikliwością pokazuje życie prostych robotników z wymarłych miasteczek. Zatopionych w domowej przemocy, śmieciowym jedzeniu i poczuciu zdradzenia przez elity. Vance przyczynę tragedii widzi w rozbitych rodzinach i fatalnym systemie opieki społecznej, produkujących roszczeniowe pokolenia. Vance w „Elegii dla bidoków” przekonuje, że żaden rząd nie rozwiąże ich problemów bez powszechnej zmiany myślenia. Tyle lapidarnej recenzji.
Uderzyła mnie ta pozycja z jednego zasadniczego powodu. Otóż ja widziałem właśnie taką Amerykę. Oddaloną od Manhattanu. Oddaloną naszego wyobrażenia Ameryki. Zrobione przezemnie zdjęcie główne tego tekstu złączone z okładką książki pokazuje taką Amerykę. Ociekającą tanim tłuszczem, brudną od chemicznych frytek polanych serowym sosem. Gdzieś na festynie dla „rednecków”. Pełną przeraźliwie otyłych ludzi wysiadających z przeżartych rdzą pick-upów.
„Bidoki”, czyli Hillbillies. Słyszeliście o nich w piosenkach country. Widzieliście ich w serialach jak netflixowy „The Ranch”. „Białe śmieci”. Niebieskie kołnierzyki. Klasa robotnicza będąca zawsze blisko lewicującej gospodarczo Partii Demokratycznej. To oni się zbuntowali i zagłosowali na Donalda Trumpa. Populistę grającego na emocjach opuszczonych robotników. Z Kentucky i Ohio aż po Alabamę. Od Wielkich Jezior po Appalachy, od opuszczonych fabryk Forda w Detroit po południową Georgię- ci ludzie zwrócili oczy ku ikonie bezwzględnego kapitalizmu. Dlaczego?
Przekonał ich, że to właśnie globalizacja spowodowała, że ciężki przemysł i samochodowe imperium upadły. „Make america great again” krzyczał ten, na którego z pewnością zagłosowałby Walt Kowalski z „Gran Torino” Clinta Eastwooda. On również odrzuciłby skrajnego lewaka popieranego przez Wall Street ( Bernie Sanders) i ikonę globalizmu (Hillary Clinton). Jasne, że ta Ameryka już za Nixona przerzuciła swoje poparcie z Demokratów na Republikanów. Niemniej jednak to znamienne, że dzisiejszy roszczeniowy elektorat, wychowany na znaczkach żywnościowych i socjalu wolał bezczelnego i aroganckiego multimilionera, obniżającego podatki najbiedniejszym niż przedstawicieli lewicy.
J.D. Vance doskonale opisuje mentalność takich ludzi. Sam wychował się w tym środowisku. Zanim został Marines, pojechał walczyć do Iraku, co pomogło mu dostać się na prawo na Yale, był zatopionym w Middletown ( miasto tak nijakie, że dostało nazwę od położenia geograficznego „gdzieś pomiędzy”) „wsiokiem” śpiewającym „A Country Boy Can Survive”.
Vance jest żarliwym patriotą, który bronił przed lewicującymi profesorami amerykańskiej armii. Choć oddalił się trochę od wiary, to na wielu kartach książki przekonuje, że to kościoły dbają o biedotę. „Kiedy tata miał kłopoty finansowe, ludzie w kościele skrzyknęli się i kupili dla rodziny używany samochód. W potrzaskanym świecie, który widziałem wszędzie dokoła- ludziom borykającym się z tym światem- religia dawała namacalną pomoc, ułatwiającą wiernym kroczenie słuszną ścieżką”- pisze. To właśnie wspólnoty chrześcijańskie odrywają ludzi od narkotyków, cementują rodziny, które w zastraszającym tempie się rozpadają. W tym Vance widzi istotę kryzysu. Brak więzi społecznych, rozbite rodziny, przemoc domowa, fatalna polityka zasiłkowa. Brak wędki. Ryba. Podana na tacy. Zepsuta od głowy.
Pomoc nic tutaj nie da bez przebudowy całej mentalności tych ludzi. Autor książki nauczył się oszczędzać dopiero w Piechocie Morskiej. Wcześniej żył tak jak, ci, którym kryzy finansowy zrujnował całe życie.
Tak właśnie wyglądał mój świat: świat naprawdę irracjonalnych posunięć. Wydatkami potrafimy wpędzić się w bankructwo. Fundujemy sobie wielkie telewizory i iPady. Nasze dzieci noszą fajne ciuchy dzięki kartom kredytowym na wysoki procent i chwilówkom. Kupujemy zbyt duże domy, zaciągamy kolejne kredyty pod ich zastaw, żeby mieć na bieżące wydatki, po czym ogłaszamy niewypłacalność i wynosimy się gdzieś indziej, często zostawiając zadłużony dom pełen śmieci. Oszczędność jest sprzeczna z naszą naturą, bo chcemy udawać klasę wyższą.
przytomnie zauważa autor. Donald Trump symbolizuje świat, do którego dążą ci ludzie. Świat wyjęty z żurnala. Opływający złotem. Jednocześnie ci będący w kołowrotku biedy ludzie nie wyrywają się z niej przez wieczne pretensje do elit. Przez „bagno Waszyngtonu”. Vance piętnuje przeobrażenie się amerykańskich konserwatystów ( sam się określa jako prawicowiec), którzy zamiast zachęcać do bycia lepszym, wyrzeczeń w imię sukcesu i pielęgnowania mitu „od pucybuta do milionera”, buduje nienawiść do elit**. „Zamiast zachęcać ich do angażowania się we własne sprawy, konserwatyści coraz częściej szerzą właśnie takie zdystansowane podejście, które wyzuło z ambicji wielu moich rówieśników”- pisze Vance.
Widziałem przyjaciół, którzy rozkwitli i odnieśli sukces jako dorośli, i tych, co padli ofiarą najgorszych pokus Middletown- przedwczesnego rodzicielstwa, narkotyków, więzień. Różnica między tymi, którym się powiodło, a tymi, co polegli sprowadza się do ich oczekiwań życiowych. Tymczasem prawica coraz głośniej szermuje przekazem: to nie twoja wina, że jesteś przegrany, to wina rządu.
Moi przyjaciele mieszkający w malutkim miasteczku West Winfield w stanie Nowy Jork ( tam kończyłem szkołę średnią) wzięli sprawy w swoje ręce. 18 lat temu mój przyjaciel Andy naprawiał dachy w czyjejś firmie. Dziś zatrudnia kilkunastu ludzi. Ma kilka trucków firmowych, dzięki czemu wykonuje prace w innych stanach. Kupił kilka domów pod inwestycje. Jest też burmistrzem miasteczka. Prosty chłopak o korzeniach irlandzko-szkockich, który porzucił nawet picie piwa. On wyciągnął rękę po american dream. To żarliwy wyborca Trumpa. Chrześcijanin „born again”, który co tydzień 10% zarobków przeznacza na ubogich. Bo tak mówi Biblia. To on mnie przekonywał, jakim złem jest rozbudowana pomoc społeczna, która uzależnia kolejne pokolenia od bonów żywnościowych i socjalu. To on próbuje wyciągnąć z biedy sąsiadów uzależnionych od śmieciowego jedzenia, kolejnych ton cukru ukrytych w gigantycznych opakowaniach Coli. Tych, którzy palili crack zwalnia po drugiej wpadce. „Każdy zasługuje na drugą szansę”- mówi mi Andy.
„Elegia dla bidoków” opowiada o uzależnieniu „white trash” od kolejnych szans. No bo nie oni są winni, ale rząd i świat.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/397000-oto-ameryka-bidokow-zdradzonych-przez-elity-uwierzyli-ze-nie-sa-winni-swojej-biedy