Kiedy przyznałem się przy stole, że lubię Polsatowski talent show „Twoja twarz brzmi znajomo”, napadł na mnie mój kulturalny znajomy: „Jak możesz gustować w kiczu, na dokładkę kopii zachodnich produktów?
Mogę, i nie dla przesłodzonych tyrad prowadzących oraz jurorów. A z prostego powodu: przed zgromadzonymi tam aktorami i piosenkarzami stawia się konkretne zadania. Imitacja występów innych artystów, często skomplikowanych i trudnych, bardzo różnorodnych, jest mocnym, ciekawym testem. To tak, jak posadzić kogoś, kto uważa, że dobrze rysuje, i powiedzieć: no, kochany, nim się zaczniesz popisywać swoimi kompozycjami, pokaż, że precyzyjnie odtwarzasz kreskę.
Taki nacisk na solidne rzemiosło mi odpowiada. W szczególności kibicuję zaproszonym tam aktorom, którzy braki wokalne nadrabiają wspaniałymi zdolnościami naśladowczymi i robią to tak, że zza kopiowanych osobowości wystaje jeszcze kawałek ich samych, ich poczucia humoru, wrażliwości. Tacy byli w dawnych edycjach Marcin Przybylski czy Joanna Liszowska. A w tej, dziewiątej, musiał się pojawić Krzysztof Szczepaniak.
Wygrał nieznany mi młodzian, półamator Filip Lato, który faktycznie prawie w skali jeden do jednego oddał wraz z charakterystycznym głosem piosenkę Czesława Niemena, co pokazuje, że czasem i bez rzemiosła ujawnia się dar boży. Ale to Szczepaniak, choć na czwartym miejscu, był raz charczącym złowrogo solistą Rammsteina, to znów rozkosznie fałszującą Meryl Streep. I to on fantastycznie bawił się w Andrzeja Rosiewicza. To jeden z nie tak wielu młodych aktorów, którzy łączą sztukę aktorskiego śpiewania z naturalną vis comica i dużą charyzmą. Ma 29 lat, umie śpiewać, śmieszyć i jeszcze ładnie mówić po polsku. Zaskakujące?
Zachwycił mnie jako Arlekin w „Słudze dwóch panów” Goldoniego i jako transwestyta Lola w musicalu „Kinky Boots” – obie role w Teatrze Dramatycznym. Jakże uroczo przesłania sobą innych i absorbuje publikę: niezbyt wysoki, ruchliwy, grający całym sobą i bawiący się własnym kosztem. Poza wszystkim ma dar, który zawsze się ujawniał prędzej czy później u dawnych komików: budzenia śmiechu przez łzy.
Nie zdziwiło mnie, kiedy zobaczyłem go ostatnio w Teatrze Telewizji, w dwóch całkiem przeciwstawnych rolach: kłótliwego artysty, trochę nieudacznika, w „Panu Jowialskim” Fredry i jednego z kabareciarzy w „Oknie na tamtą stronę”, wspaniałym przedstawieniu Artura Hofmana o warszawskim getcie. W tym ostatnim był właściwie wyłącznie tragiczny, łzy zgasiły tam śmiech. Bo dobry komik umie to może lepiej niż tzw. tragicy.
Kiedy oglądam Szczepaniaka, czuję, że nie wszystko stracone. Że moja tęsknota za dawnymi, pełnymi klasy aktorami komediowymi bywa czasem zaspokojona. A jest coś jeszcze. Nie mam pojęcia, kim jest ten facet (choć go raz w życiu spotkałem), ale podejrzewam go o sporą wrażliwość.
Szczepaniak pojawia się teraz w serialu kabaretowym „La La Poland” w TVP2. Trudno się dziwić, grał przecież w teatrze także u Wawrzyńca Kostrzewskiego. Każda jego rólka w tym kabarecie to małe arcydzieło. Ale ja się nie dziwię jeszcze z innego powodu. „La La Poland” to rewia twarzy, głosów, temperamentów, które jakby wbrew naturze obecnej popkultury, preferującej najwyżej rechot, po prostu umieją śmieszyć. No a skoro tak, jak mogło go tam zabraknąć – obok Wojciecha Solarza, Pawła Koślika, Izabeli Dąbrowskiej, Olgi Sarzyńskiej i innych arystokratów żartu, absurdu. Proste.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/395978-zaremba-przed-telewizorem-sa-komicy-w-warszawie