Mimo swojego imienia nie chciałem w dzieciństwie być Lukiem Skywalkerem. W zabawach zawsze wcielałem się w Hana Solo. Krnąbrnego, bezczelnie niepokornego wobec systemu zawadiaki, który wbrew sobie stał się częścią międzygalaktyczno-metafizycznej wojny ciemniej i jasnej strony mocy. Do końca swoich dni pozostał outsiderem. Jak przekonaliśmy się w „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy” odrzucił żywot chodzącej ikony wojny z Imperium. Zamiast życia w chwale z księżniczką Leią wrócił z włochatym towarzyszem Chewiem do chuligańskiego przemytu. A jednak w patetyczny sposób zginął z rąk syna odbudowującego potęgę Ciemnej Strony Mocy. Han Solo to jedna z najciekawszych postaci popkultury. Nieodłączna od twarzy Harrisona Forda.
No i nagle pojawia się ten film. „Han Solo: Gwiezdne Wojny-historie”. Drugi po „Łotr 1” spin-off sagi z logo Star Wars, którą Disney będzie eksploatował do nieskończoności. Nic nie zapowiadało sukcesu. Alden Ehrenreich na zdjęciach wyglądał jak imitator Solo, a nie jego młoda wersja, z reżyserskiego stołka zwolnieni zostali przebojowi Phil Lord i Chris Miller ( „Lego: Przygoda”), których zastąpił przewidywalny i nie raz nudnawy hollywoodzki fachura Ron Howard. W trakcie produkcji na pokład wszedł Paul Bettany w roli głównego czarnego charakteru. Efekt? Cholernie… dobry!
Mimo tego, że fabuła jest banalna i pretekstowa, to Howardowi udaje się wyciągnąć cały klimat scenariusza Lawrence’a Kasdana i jego syna. Czuć tu rękę autora scenariusza najwybitniejszej części Star Wars czyli „Imperium kontratakuje”. Jest industrialny mrok, szarzyzna galaktyki opanowanej przez dyktaturę Imperium i na dodatek nie ma nigdzie metafizyki Jedi. Nawet w „Łotr 1” przez ekran przemknął Darth Vader. W opowieści o młodości Solo miecz świetlny pojawi się w ułamku sekundy ( intrygujące i niespodziewane pojawienie się znanej z sagi postaci). Cały film to zaś łotrzykowski western w stylu Sergio Leone, gdzie zamiast szeryfa i nikczemnika, mamy samych drani, a dobroć musi się przebijać zza pancerza łajdactwa.
Howard świetnie się bawi chłopięcym kinem. Od westernu przechodzi do klasycznego kina przygodowego, by skręcić w końcu w piracką epopeję ( jeden ze statków kosmicznych „pływa” po niebie, a finał rozgrywa się na plaży), zgrabnie wmontowując w to wszystkie odpowiedzi interesujące fanów świata stworzonego przez Georga Lucasa. Dowiadujemy się: skąd Han ma swoje dziwne nazwisko, jak poznał włochatego Chewbacce i dlatego tylko on go rozumie i jaki sposób wpadł w jego ręce Sokół Millenium.
Cieszy to, że udało się nakreślić źródło osobowości Hana Solo. Rozdarcie między cynizmem, którego ojcem jest jego patron i guru ( Woody Harrelson w swoim żywiole!) i idealizmem jest wiarygodnie przez Kasdanów rozrysowane. Nie ma Ehrenreich bezczelności Forda i jego błysku w oku. To nie zarzut, bowiem jego postać dopiero dojrzewa do pewnego siebie Solo znanego z klasycznej trylogii Lucasa i filmu J.J Abramsa. Młody aktor nie naśladuje Forda, choć zachowuje jego wszystkie neurozy. Dzięki temu nadaje postaci własny ton.
„Han Solo” jest pełen charyzmatycznych postaci ( świetny Donald Glover jako młody Lando), odkrywamy nowe miejsca z czasów odległej galaktyki, a zamiast napuszonego celebrowania mocy, przebudza się subtelny humor. Ten nostalgiczny film jest dowodem, że Kino Nowej Przygody wcale nie zjada własnego ogona. Przy dobrym pomyśle można wiele wyciągnąć z marki „Star Wars”. Nawet bez Skylwalkerów, których pierwszy raz w filmie z sagi nie ma…
5/6
„Han Solo: Gwiezdne Wojny-Historie”, reż: Ron Howard, dystr: Disney
-
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/395933-han-solo-gwiezdne-wojny-historie-lotrzykowski-western-w-najlepszym-wydaniu-recenzja
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.