Jak rozwiązać zagadkę, która może zdecydować o czyimś życiu? Co zdradza o sobie autor łamigłówki i czy to on jest mordercą? To pytania, które pojawiają się podczas lektury bestsellerowej trylogii „Truly Devious” autorstwa Maureen Johnson, napisanej z myślą o młodzieży. Książka mnoży tajemnice i nie daje łatwych odpowiedzi. Tytułowy pseudonim mordercy - „Nieodgadniony” - dobrze go charakteryzuje. Zagadkę próbuje rozwiązać Stevie Bell – młoda dziewczyna, która nie boi się wyzwań. Jednym z jej bliskich kolegów jest Hayes Major, twórca programów na YouTubie.
Spójrz: zagadka, czas się bawić. Użyć sznura, spluwę sprawić? Ostre noże lśnią tak cudnie. Trutka wolna – działa trudniej…
Zawierająca tę szaradę nowa książka Maureen Johnson to pierwsza część bestsellerowej trylogii „Nieodgadniony” („Truly Devious”) napisanej z myślą o młodzieży. Tytuł ukaże się nakładem wydawnictwa Poradnia K 23 maja tego roku. Prapremiera odbędzie się na Warszawskich Targach Książki.
Akademia Ellinghama - elitarna, prywatna szkoła w Vermont, dzieło życia Alberta Ellinghama, gdzie liczą się przede wszystkim pasje, a nie walory materialne. To miejsce pełne łamigłówek i zagadek, wijących się ścieżek, ogrodów, ukrytych korytarzy i tajemnych przejść. Jest niczym dom gier. Bo - jak twierdzi jej założyciel – „nauka jest zabawą”, ma twórczo rozwijać i inspirować.
W 1936 roku, wkrótce po otwarciu akademii, znikają żona i córka Ellinghama. Jedynym tropem w sprawie jest prześmiewczy list-zagadka, w którym podpisana pseudonimem „Nieodgadniony” postać wymienia sposoby na morderstwo. Porwanie rodziny Ellinghama staje się jedną z największych nierozwikłanych zbrodni w historii USA.
Wiele lat później, pasjonująca się sprawami kryminalnymi uczennica pierwszego roku akademii, Stevie Bell, postanawia rozwikłać zagadkę z przeszłości. Jest dziewczyną, która nie boi się wyzwań, indywidualistką, otwartą na doświadczania, ciekawą świata i ludzi. Stevie najpierw jednak musi odnaleźć się w wymagających szkolnych realiach wśród nowych, ekscentrycznych przyjaciół. Jednym z nich jest Hayes Major, który ma swój pogram na YouTubie i bardzo intryguje Stevie.
Coś wisi w powietrzu. Mroczna postać z przeszłości nie daje o sobie zapomnieć. Nieodgadniony - a wraz z nim śmierć - powróci do akademii.
„Nieodgadniony” to pierwsza część kryminalnej trylogii „Truly Devious” autorki bestsellerów według „New Jork Timesa”, Maureen Johnson. Pasja autorki do zagadek widoczna jest na każdej stronie. Akcja rozgrywa się na przemian w dwóch planach czasowych – w 1936 roku, kiedy wydarzyła się zbrodnia i współcześnie. Powieść przywodzi na myśl klasyczne kryminały Arthura Conan Doyle’a czy Agathy Christie. Jednocześnie jest to jednak książka bardzo współczesna, dziejąca się tu i teraz, wśród młodych ludzi, dla których świat nowoczesnych technologii ma ogromne znaczenie. Podczas lektury można poczuć się jak w Escape Roomie – pełnym zagadek pomieszczeniu, z którego tylko spryt i bystry umysł pozwolą się wydostać.
Zagadki mnożą się przez całą powieść – nic nie jest jasne. Kto jest mordercą z 1936 roku? Jakie tajemnice skrywa przeszłość? I jaki związek mają z tym, co dzieje się teraz? „Nieodgadniony” to książka ze świetnie wymyśloną intrygą. Wyraziści, dobrze sportretowani bohaterowie na pewno spodobają się młodym czytelnikom. A niewyjaśniona historia z przeszłości angażuje i powoli odkrywa kolejne tropy przed czytelnikiem.
Maureen Johnson jest bestsellerową autorką wielu powieści, w tym: 13 małych błękitnych kopert oraz serii The Suite Scarlett i The Shades of London. Wspólnie z Cassandrą Clare i Sarah Rees Brennan napisała popularną w Polsce serię „Kroniki Bane’a”, a z Johnem Greenem i Lauren Myracle powieść „W śnieżną noc”.
Fragment książki
13 kwietnia 1936, 18:00
Wiesz, że nie mogę cię wypuścić…
Los Dottie Epstein został przesądzony rok wcześniej, gdy wezwano ją do gabinetu dyrektora.
Szła tam nie pierwszy raz.
Dottie, czyli Dolores Epstein, nie wzywano z byle powodu, jak bójka, ściąganie, oblany egzamin czy nie- obecność. Posyłano po nią z przyczyn znacznie poważniejszych: prowadziła na własną rękę eksperymenty chemiczne, podważała wiedzę nauczycieli o geometrii nieeuklidesowej i czytała na nudnych lekcjach, by nie marnować czasu.
– Dolores – powtarzał dyrektor. – Nie zachowuj się tak, jakbyś zjadła wszystkie rozumy.
– Ale zjadłam – odpowiadała. Nie z arogancji; szczerze.
Tym razem nie miała pojęcia, co takiego przeskrobała. Wprawdzie w poszukiwaniu pewnej książki wła- mała się do biblioteki, była jednak święcie przekonana, że nikt o tym nie wie. Zdążyła już poznać każdy kąt tej szkoły, rozpracować każdy zamek, zajrzeć do wszystkich schowków, szaf, zakamarków. Nigdy nie miała złych intencji. Robiła to, by coś znaleźć, albo ot tak, dla sportu.
Gdy dotarła do gabinetu, pan Phillips, dyrektor, siedział za swym wielkim biurkiem. Ale był tam ktoś jesz- cze – szpakowaty mężczyzna w wytwornym popielatym garniturze. Siedział z boku, skąpany w blasku słońca, pasiasty od cienia żaluzji. Wyglądał jak postać z filmu – i poniekąd nią był.
– Dolores – rzekł dyrektor – oto pan Albert Ellingham. Wiesz, czym się zajmuje? Wiedziała rzecz jasna. Jak wszyscy. Albert Ellingham rozporządzał American Steel, „New York Evening Star” i Fantastic Pictures. Był bajecznie bogaty. Sprawiał wrażenie człowieka, który nigdy się nie myli. – Pan Ellingham chce przekazać ci coś wspaniałego. Jesteś dzieckiem szczęścia. – Siądź, Dolores – powiedział Ellingham, wskazując wolne krzesło naprzeciw biurka Phillipsa.
Gdy usiadła, sławny pan Ellingham wychylił się do przodu i wsparłszy łokcie na kolanach, splótł mocne, opalone dłonie. Dottie nie widziała jeszcze opalenizny w marcu. Był to najbardziej rzucający się w oczy przejaw dobrobytu pana Ellinghama, który mógłby mieć na własność nawet samo słońce.
– Wiele o tobie słyszałem – zaczął. – Pan Phillips mi opowiadał, jak bardzo jesteś bystra. Czternastolatka, a już w jedenastej klasie. Sama nauczyłaś się łaciny i greki, prawda? Robisz tłumaczenia, jak rozumiem?
Dottie przytaknęła nieśmiało. – Nudzi ci się czasem w szkole? – spytał. Dottie niepewnie spojrzała na dyrektora, lecz on uśmiechnął się i kiwnął głową, aby dodać jej otuchy. – Czasem – odpowiedziała. – Ale to nie z winy szkoły. Mężczyźni zaśmiali się na to, więc Dottie trochę się rozluźniła. Nie bardzo, tylko odrobinę. – Założyłem szkołę, Dolores – ciągnął pan Ellingham. – Nowego typu szkołę, w której osoby wyjątkowe jak ty mogą uczyć się we własnym tempie, własnymi metodami i tak jak im odpowiada. Nauka w moim przekonaniu jest fantastyczną zabawą.
Pan Phillips wbił wzrok w blat biurka. Dyrektorzy na ogół nie traktują nauki jak zabawy, nikt jednak nie sprzeciwiłby się wielkiemu Albertowi Ellinghamowi. Skoro on uważa naukę za zabawę, to nauka jest zabawą. I trzeba byłoby mu przytaknąć, gdyby stwierdził, że nauka to słoń w zielonej sukni i na wrotkach. Mając pod dostatkiem gotówki i wpływów, bez trudu narzuca się słowom sensy.
– Wybieram trzydzieścioro uczniów z różnych środowisk, by uczyli się w mojej szkole, i chciałbym, abyś się wśród nich znalazła – ciągnął pan Ellingham. – Nie będziesz mieć w nauce żadnych ograniczeń i zapewnię ci dostęp do wszystkiego, czego potrzebujesz. Odpowiada ci to?
Dottie zachwyciła się propozycją, ale też zaraz dojrzała w niej nieunikniony problem.
– Rodzice nie mają pieniędzy – odpowiedziała otwarcie.
– Pieniądze nie powinny być przeszkodą w nauce – odparł uprzejmie pan Ellingham. – Moja szkoła jest dar- mowa. Jeśli tylko się zgodzisz, to będziesz w niej moim gościem.
Zabrzmiało to tak pięknie, że aż niewiarygodnie — ale pan Ellingham nie kłamał. Przysłał jej bilet na pociąg i pięćdziesiąt dolarów kieszonkowego. Już po kilku miesiącach Dottie Epstein, która nigdy nie była poza Nowym Jorkiem, mknęła w góry stanu Vermont, wśród tylu drzew, ilu nie widziała nawet we śnie.
Wielka fontanna w szkole skojarzyła jej się z fontanną w Central Parku. Budynki z cegły i kamienia wyglądały nieziemsko. Pokój Dottie w Domu Minerwy – duży, ale przytulny – miał kominek (w górach panowały chłody). Książki, mnóstwo świetnych książek, brało się bez ograniczeń i czytało do woli bez żadnych kar bibliotecznych. Nauczyciele byli mili. Do dyspozycji było porządne laboratorium. Lekcje botaniki odbywały się w cieplarni. Tańca uczyła Madame Scottie, która biegała w trykocie i szalach, a na jej rękach od góry do dołu pobrzękiwały bransoletki.
Pan Ellingham mieszkał na kampusie z żoną Iris i trzyletnią córeczką Alice. Czasem w weekendy na pod- jazd wtaczały się luksusowe auta, z których wysiadali wystrojeni ludzie. Dottie rozpoznała co najmniej dwie gwiazdy kina, polityka i sławną piosenkarkę. Na te weekendy przyjeżdżały z Burlington i Nowego Jorku orkiestry – i z Wielkiego Domu płynęła muzyka aż do rana. Gdy goście pana Ellinghama przechadzali się wokół szkoły, paciorki na sukniach kobiet migotały w świetle księżyca. Dottie nie zbliżyła się tak do sławnych osób nawet w Nowym Jorku. * * *
Takich rozmów miały już za sobą wiele. Ranek toczył się utartym torem, nie przynosząc niczego nowego. Stevie obejrzała się za siebie – mistycznie błękitny vermoncki horyzont niknął pożerany przez drzewa i urwiska tam, gdzie droga przecinała góry. Gdy jechali I-89, zostawiwszy w tyle Burlington, od skoku ciśnienia Stevie strzeliło w uszach. Czując, że rozmowa już się nie rozwinie, włożyła do uszu słuchawki. Kiedy miała włączyć podkast, matka musnęła jej ramię.
– To chyba nie pora na słuchanie tych makabr – rzekła.
– Historii autentycznych zabójstw. – Stevie nie zdążyła ugryźć się w język. Poprawka pobrzmiewała nad- miernym pedantyzmem. A mieli się nie sprzeczać. Stevie odłączyła słuchawki i zwinęła kabel.
– Odezwała się koleżanka? – zapytała mama. – Jazelle?
– Janelle – poprawiła Stevie. – Przysłała esemesa, że jest w drodze na lotnisko.
– Cieszę się – odparła mama. – Powinnaś się otaczać przyjaciółmi.
„Bądź miła, Stevie. Nie mów, że już masz przyjaciół. Masz ich mnóstwo. Nieważne, że wielu z nich poznajesz na forach powieści kryminalnych”. Rodzice nie mieli pojęcia, że można się kolegować z ludźmi spoza szkoły i nie jest to żadnym dziwactwem, a Internet służy znajdywaniu podobnie myślących osób. Rzecz jasna, Stevie miała też szkolne koleżanki, ale nie podtrzymywała tych znajomości jak należy, to znaczy nie bywała na piżama parties, nie malowała się i nie biegała po sklepach. Tamto się teraz nie liczyło. Przyszłość była tutaj, w tych zamglonych górach.
– Możesz mi przypomnieć, czym interesuje się Janelle? – spytała mama. – Inżynierią – odpowiedziała Stevie. – Buduje różne rzeczy. Maszyny, urządzenia. Po chwili sceptycznego milczenia mama zapytała:– A ten Nate pisuje?– Ten Nate pisuje – potwierdziła Stevie.
Ta dwójka pierwszorocznych miała mieszkać w jej nowej bursie. Na temat starszych lat szkoła milczała. Kolejny temat, który Bellowie wałkowali przy stole od tygodni – Janelle Franklin pochodziła z Chicago. Była rzeczniczką uczniów biorących udział w państwowym programie zachęcającym kolorowe dziewczęta do aktywności w sferze nauki, techniki, inżynierii i matematyki. Stevie wiedziała o Janelle całkiem sporo, choćby to, że w wieku lat sześciu została przyłapana na (pomyślnej) naprawie tostera. Znała też wszystkie jej upodobania: budowanie narzędzi i gadżetów, lutowanie i spawanie, prowadzenie na Pintereście serwisów o technikach organizacji, okularniczkach, powieściach dla młodzieży, kotach, kawie i niezliczonych programach TV. Stevie esemesowała już z Janelle. Zaczynało się więc nieźle. Miała koleżankę. Drugim pierwszorocznym w Minerwie był Nate Fisher, który mówił niewiele i nie odpowiadał na esemesy, ale za to miał już wielkie osiągnięcia. Jako czternastolatek opublikował – najpierw w sieci, a później drukiem – książkę Cykle księżycowego blasku, liczącą siedemset stron imponującą powieść fantasy. Podobno aktualnie pracował nad jej sequelem.
Takie właśnie osoby przyjmowała Akademia Ellinghama.
– Muszą być niezwykle zdolni – podsumował ojciec. – Jak ty. Wiesz, że jesteśmy z ciebie dumni.
Stevie odczytała w zdaniu zakodowany komunikat. „Choć kochamy cię całym sercem, nasze ty dziwadełko, nie mamy bladego pojęcia, dlaczego cię przyjmują do tej szkoły”.
I tak upłynęło całe lato: wyrażając raz po raz dumę z córki, rodzice ukrywali wątpliwości podsycane niepojętą dla nich sytuacją, zwłaszcza że Stevie zgłosiła się do Akademii bez ich wiedzy. Do głowy by im nie przyszło, że mógłby uczyć się tam ktoś ich pokroju. Od blisko wieku w Akademii kształcili się twórczy geniusze, radykalni myśliciele i racjonalizatorzy. Nie wymagano podania i nie stawiano warunków. Jedyne wskazanie brzmiało: „Jeśli chcesz się u nas uczyć, uprzejmie prosimy o kontakt”. Tyle.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/395876-nieodgadniony-gra-jak-w-escape-roomie-fragment-ksiazki