Najpierw zwraca uwagę rzeczywistość pędów paproci i szparagów, obyczaje borsuków i lisów. Ale nie są to na szczęście „opisy przyrody” z powieści sprzed półtora wieku, udręka mieszczuchów przedzierających się jak przez jeżynowe chaszcze przez te ciągnące się całymi stronami opisy świtów, ćwierkań i cietrzewi, jakby autorzy w tużurkach co chwila musieli demonstrować jednocześnie wierność ziemi ojczystej, tęsknotę za przeputanym dworkiem i niezbędny u naturalisty talent w opisywaniu obyczajów godowych.
Zdania McGregora są jak wycięte z cienkiej blachy: błyszczące, o precyzyjnym konturze i raniących krawędziach. Z początku wyglądają na proste zapisy: „W zbutwiałych arkuszach sklejki, ustawionych pod murem sadu Fletcherów, zagnieździły się skoczogonki i najmłodsze z nich zrzucały właśnie pierwszą z licznych skór, podobną do wylinki”. A jednak nie mają nic wspólnego ani z podręcznikiem działkowicza, ani z sielanką. Ukazują kondycję człowieka sprowadzonego do absurdu wegetacji, prowadząc nas do tej prawdy nienatrętnie, ale bezlitośnie. Frazy o młodych jeżach, gęstniejącej od mułu rzece i rójkach motyli przeplatają się z równie oszczędnymi zdaniami informującymi o tym, że domy udekorowano, przystrzyżono żywopłoty, wrócono z nabożeństwa.
Już to zrównanie byłoby wystarczająco okrutne; obraża nas, kiedy zestawia się wojny owadów i ludzi. Ale wiwisekcja, której Jon McGregor dokonuje na nienazwanej z imienia, turystyczno-usługowej, trochę wyludniającej się wiosce (z kilku wzmianek można przypuszczać, że rzecz dzieje się w regionie East Midlands, w środkowej Anglii) sięga znacznie głębiej. Przez tuzin opisanych w książce lat pokolenia borsuków, skoczogonków i owiec rokrocznie rodzą się i odchodzą w nieuchronnym, ciemnym kole przemian, swoim cyklom poddane są odloty kwiczołów i odrastanie wrzosowisk.
Z podobną nieuchronnością toczy się przez tuzin lat życie kilkudziesięciu mieszkańców wioski. Poznajemy ich z oszczędnych zdań bezosobowego obserwatora, który dużo wie, ale nie chce, by ktokolwiek zarzucił mu plotkarstwo. Małe satysfakcje, drobne troski i wielkie nieszczęścia: alzheimer, autyzm, wyprzedaż, zdrada. To świat nam współczesny, położony na obrzeżach cywilizacji miejskiej, jak w dziecięcych „Wimmelbuchs”, w których usiłuje się pokazać na jednej planszy możliwie wiele szczegółów, więc na pierwszym planie nadjeżdża autobus, na drugim terkocze traktor, a na trzecim łania wypasa młode. Rządna i zamożna wioska loguje się na Facebooku, na zebraniach rady parafialnej dba o poprawność polityczną, a jej mieszkańcy, związani ciasną siecią „relacji rzeczowych” dorastają, gorzknieją, rozwodzą się i romansują.
Ich życie, choć nadal ściśle związane z naturą – jedni hodują owce, inni czekają na turystów, wszyscy dbają o żywopłoty i obawiają się suszy – nie jest już w żaden sposób regulowane przez „święte rytmy roku”, chociaż pani pastor odprawia nabożeństwa w Środę Popielcową, a w listopadzie składane są wieńce przy pomniku. Więcej: nie dysponują już językiem, którym mogliby powiedzieć o doświadczeniu pustki, w której się znaleźli. Kronikarz relacjonuje wymiany zdań, między znajomymi – uprzedzająco uprzejme, w zaciszu domu czasem szorstkie, nieraz urywane w pół słowa, nigdy podnoszące się do krzyku, wyznania ani lamentu: tego kokonu nie da się przerwać. Głębokie korzenie łączą tę powieść z dziełami największych XX-wiecznych „mistrzów samotności”: z wierszami Philipa Larkina, z prozą Becketta.
Nie przeczytalibyśmy tej kroniki dwunastu obrotów Ziemi gdyby nie wydarzenie, uderzające w pierwszym zdaniu: podczas świątecznych ferii w pobliżu wioski zaginęła trzynastoletnia Rebecca Shaw. Jej gorączkowe poszukiwania trwają godzinami, tygodniami, miesiącami. Z czasem aktywność policji wpisuje się we inne cykle natury: konferencje detektywów, rutynowe przesłuchania mają miejsce co rok.
„Zbiornik 13” nie jest, na szczęście, ani horrorem, ani „powieścią detektywistyczną”, jednym z dwóch gatunków jak pleśń zarastających księgarnie: żadnej pani komisarz, „zmowy milczenia”, rytualnego morderstwa, zjaw, zombie, odkrycia. Zaginięcie dziewczynki, nawet ono, zostaje przemielone przez wielki młyn codzienności: ani kilka spraw kryminalnych, których doświadczy społeczność, banalnych i parszywych, ani znaleziony po kilku latach w rozpadlinie sweterek nie prowadzą do przełomu w śledztwie.
Przemielone? No właśnie: pamięć Becky Shaw, znanej bardziej z portretów pamięciowych niż z kilku spotkań wraca przez tuzin lat we frazach policyjnego komunikatu, w zawieszeniu głosu, kiedy pada nazwa szlaku lub słychać huk helikoptera, jakby gładka rzeka trafiała na podwodny próg skalny. Jej imię jest sznurem, o którym nie wspomina się w żadnym domu, choć wszystkich wiąże. Powieściowa wioska, żywy obraz Anglii początku XXI wieku, nie jest parabolą, a jej doświadczenia można tłumaczyć na różne sposoby: jeden dostrzeże w jej opisie nieznośne ciśnienie stadności, inny opłakiwać będzie wydziedziczenie. Jest to jednak przede wszystkim opowieść o tym, że nadal pozostajemy gatunkiem wspólnotowym i zniknięcie kogoś, nawet schludne i nieoczywiste, pozostawia nas z niejasnym poczuciem winy i straty. Gdyby w Polsce chciano serio rozmawiać o bliznach z czasów wojny sięgnięto by, zamiast po demagogiczną „Prześnioną rewolucję” Andrzeja Ledera, po powieść brytyjskiego pisarza.
O powieści Jona McGregora, „Zbiornik 13” (przełożyła Jolanta Kozak, Czytelnik, 2018) oraz o monografii Joshuy D. Zimmermana „Polskie Państwo Podziemne i Żydzi w czasie II wojny światowej” (tłum. Magdalena Macińska, PWN, 2018) – w najnowszym wydaniu tygodnika Sieci.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/395198-kroniki-zimnej-ziemi-zdania-mcgregora-sa-jak-wyciete-z-cienkiej-blachy