Nie przeszkadza mi to, że film „Wszyscy ludzie króla” Stevena Zailliana sprzed 12 lat oglądałem na kanale Metro po raz nie wiadomo który. To jeden z najlepszych filmów o polityce, jakie powstały. Peszy mnie tylko opinia Wojciecha Stanisławskiego: on nie ogląda, bo nie chce sobie „psuć” wspaniałej powieści. A ja klasyczną amerykańską książkę „Gubernator” Roberta Penna Warrena ledwie pamiętam. Może byłem za mało dojrzały
Z kolei filmoznawca Łukasz Jasina przekonuje, że warto by obejrzeć pierwszą oscarową adaptację z 1949 r. Nie widziałem. W tym zaś filmie jestem zakochany. Intensywny, bijący po oczach plastycznymi szczegółami, kontrastami między prześwietlonymi słońcem salonami starej Luizjany i brudną tandetą biur polityków. Emocjonalny, choć opowiadany półtonami. Mówi się tu nie za dużo, a przecież każde zdanie, ba mina czy gest kogoś z galerii wyrazistych bohaterów, coś ważnego znaczy. Film, który pokazuje, czym jest populizm wyrastający na autentycznej krzywdzie ludu i korupcji „starego świata”. Dokumentuje bezwzględność, właściwie degenerację głównego bohatera Williego Starka, który zaczynał jako zatroskany o dobro publiczne zwykły człowiek. Zarazem nie odpowiada jednoznacznie na pytanie, czy to nowe, awanturnicze, rewolucyjne jest tak naprawdę gorsze od reguł establishmentu. No i to kapitalne wyczucie utajonych sprężyn rządzących ludzkimi decyzjami. W tym filmie, który pozwala poczuć na własnym ciele lepkie powietrze Luizjany, szybko dowiadujemy się, że jest tak, ale jeszcze tak, a może przy okazji całkiem inaczej.
I dowiadujemy się nie w tonie cynicznej satysfakcji, ale zatroskanej zadumy. Kim jest sędzia Erwin, niegdyś malwersant, dziś nie tylko dumny przedstawiciel elit, lecz człowiek rycerski? A kim jest sam Stark – ile w nim już cynika, ile pozostało idealisty? Kim wreszcie stał się Jack Burden, wieczny kibic, którego słowami cała ta historia jest opowiedziana?
Nie byłoby wielkości tego filmu bez masy kreacji. Kto nie zapamięta nadwyrazistej mimiki Seana Penna (Stark), zdziwionego spojrzenia Jude’a Lawa (hamletyczny Jack Burden), toksycznej obecności Patricii Clarkson (wieczna zausznica Sadie Burke), zawiesistej fizyczności Jamesa Gandolfiniego (polityczny fagas Duffy), majestatycznego spokoju Anthony’ego Hopkinsa (sędzia Erwin), cierpiętniczej grzeszności Kate Winslet (córka elit Anna Stanton), pełnej bólu twarzy Marka Ruffalo (idealista Adam Stanton)? To oni czynią każdy gest ważnym sygnałem dla nas.
Film jest o polityce, ale nie tylko. Także o rozstawaniu się ze złudzeniami, o końcu starego świata. A każda epoka ma swoje światy stare i nowe. A zarazem niezwykłość tej historii polega także na tym, że punktem wyjścia były prawdziwe zdarzenia.
Huey Long, awanturniczy gubernator biednej, zapomnianej przez Boga Luizjany, potem senator USA (czego Warren nie uwzględnił), zastrzelony w niejasnych okolicznościach w roku 1935, gdy zmierzał na szczyt polityki ogólnoamerykańskiej, to pierwowzór postaci Starka (choć realia filmu są odrobinę późniejsze). I motywy Longa – cynik czy idealista w masce cynika – i okoliczności jego śmierci pozostają nie do końca wyjaśnione, jak u powieściowego gubernatora.
Long to jeden z bohaterów czwartego tomu mojej historii USA – ukaże się na jesieni. W latach 30. w dobie wielkiego kryzysu amerykańską polityką zawładnął duch specyficznego radykalnego populizmu, a znów śmierć Longa zahamowała tę falę. Powieść i film wychwyciły ten moment. Realna historia dorównuje po raz kolejny literaturze.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/395080-zaremba-przed-telewizorem-o-krolu-luizjany
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.