Satyra polityczna to niszowa kategoria, która jak żaden inny gatunek filmowy prowokuje i szokuje. Odróżnia to ją od najbardziej skandalizujących typów produkcji, bo z góry wiadomym jest, że w humorze politycznym chodzi o wyśmianie władzy i ludzi, którzy ją podarowują osobom nie zawsze do tego powołanym. Tutaj nie ma miejsca na taryfę ulgową, choćby sam humor nie do końca spełniał swoją rolę. Nie zawsze bowiem fabuła takiej ekranizacji śmieszy, ale najczęściej potrafi sprowadzić do absurdu postać lub wydarzenie, które dany reżyser bierze na celownik.
Niecały miesiąc temu przyjrzałem się niemieckiej produkcji poświęconej Adolfowi Hitlerowi. Hitlerowi, który budzi się w cudowny sposób we współczesnych Niemczech i populistycznymi chwytami zyskuje poparcie tłumów. Sam fakt, że słynący z powagi rodacy Beethovena byli w stanie wyprodukować i wypuścić we własnym kraju taki film, przemawia korzystnie na rzecz produkcji – temat okazał się dla Niemców niestraszny.
Chciałoby się doczekać momentu, w którym i Rosjanie odnajdą w sobie dość dystansu, by z autoironią ukazać swe totalitarne losy w krzywym zwierciadle. Do tego jednak potrzeba im rozliczenia się z przeszłością, co w przeciwieństwie do nich Niemcy chyba mają już za sobą. Film szkockiego komika Armando Iannucciego pt. „Śmierć Stalina”, choć wpisuje się podobnie jak i „Er ist wieder da” w gatunek satyryczny, różni się od niego właśnie perspektywą – po raz kolejny za ekranizację rosyjskich losów zabierają się luzie Zachodu – nie ujmuje to w żaden sposób wartości artystycznej, choć, posiłkując się słowami mojej mamy, nikt nie będzie w stanie oddać rosyjskiego ducha, jak tylko sami Rosjanie.
Znowu stanąłem w obliczu dylematu, jak zaklasyfikować ów film. Oczywiście pozostaje satyrą, nie mniej znowuż – czy jest to komedia w typowym rozumieniu tego słowa? Tytuł zdradza trzon fabuły – akcja kręci się wokół dążeń radzieckich prominentów do objęcia schedy po zmarłym, a raczej umierającym dyktatorze. Czy to temat do żartów? Mnie w trakcie seansu cisnął się na usta tylko jeden, zasłyszany na uniwersytecie z ust pewnego profesora – Hitler był drobnym zbrodniarzem okresu stalinowskiego.
Coś w tym jest, bowiem o ile produkcja kręci się wokół walki o stołki pośród polityków i generalicji radzieckiej, w tle pozostaje zasygnalizowany, acz przerysowany i przez to widoczny drugi plan – sytuacja Ulicy, a raczej „ulicy”, gdyż częściej niż moskiewskie zaułki, wizytujemy miejsca kaźni NKWD, w których agenci hurtowo likwidują przypadkowych ludzi „z listy”. To właśnie z czystek politycznych wybrzmiewa absurdalny wydźwięk filmu, moim zdaniem najważniejszy. Sceny oddawanych w ciemnicach strzałów, okrzyki na cześć Stalina, wreszcie trupy staczające się po schodach na drodze bohaterów – ujęcia te nadawały filmowi charakter makabreski. Reżyser do absurdu sprowadza stosunki społeczne w Rosji – tam nawet mimo tortur, zsyłek i strzałów oddawanych w stronę tłumu, umierający dyktator wciąż cieszy się estymą niby dobroduszny car, który co najwyżej ma złych doradców. Wątek ten jest tym bardziej wiarygodny i sugestywny, że nie wypływa z prostych dialogów – kto chce, może zwrócić uwagę na ten drugi plan, albo dodając sobie do niego ideologię, bądź poprzestając na potraktowaniu jako absurdalny przerywnik.
Główny motyw ekranizacji jest bowiem zbyt bezpośredni, a przede wszystkim przegadany, wręcz wykrzyczany w czasie mknącej akcji. Sprowadza się do kłótni polityków, obsadzonych przez wyjątkowo interesujących aktorów: Steve Buscemi jako Nikita Chruszczow, Simon Russell Beale jako Ławrientij Beria, Jason Isaacs jako Gieorgij Żukow czy znany z grupy Monty Python Michael Palin jako Wiaczesław Mołotow. Każdy z nich prezentuje zupełnie inny typ politycznej osobowości. Kunsztowi teatralnemu nie można tu nic zarzucić, być może poza pewnymi nadużyciami językowymi – naprawdę w filmie o Rosjanach okrzyki typu: „Fuck” tudzież „Jesus Christ” zbijają widza z pantałyku, a przynajmniej sygnalizują, że coś tu jest nie tak i że niekoniecznie tak reagowaliby komuniści z krwi i kości.
Głównym celem filmu, bazującym na francuskim komiksie o tym samym tytule, zdaje się być wyśmianie komunizmu, pustych deklaracji o powszechnej szczęśliwości, kolektywnym sposobie rozwiązywania konfliktów. Zwłaszcza ten drugi motyw zarysowywany jest dokładniej i przejawia się m.in. w scenach obrad komitetu partii przedstawianych niby obrady szkolnego samorządu, czy na podstawie przykładów kuriozalnego formalizmu dopominającego się głosowania i oficjalnych decyzji partyjnych nawet na szczeblu tak życiowych sytuacji jak… wezwanie lekarza…
W filmie radzieccy decydenci przystępują do wyścigu po czerwoną koronę, co i rusz podstawiając sobie nogi. W ogóle przebieg owego bezkrólewia i zabiegi partyjniaków przedstawione w bardzo zdziecinniały sposób. Sekretarze i ministrowie zabiegają o zaufanie córki Stalina Swietlany (Andrea Riseborough), jakby to od namaszczenia przez nią nieświętymi olejami zależeć miało, kto zajmie miejsce jej ojca. Nawet po śmierci dyktatora, w oczekiwaniu na pojawienie się kolejnego, rosyjscy politycy potrzebują jednostki, której w tzw. międzyczasie będą mogli oddać czołobitny hołd.
Poczucie wszechogarniającego absurdu jest niestety trochę mylące, w filmie trafiają się bowiem zarówno momenty poważne, mogące zostać opacznie odebrane, jak i takie, które są na siłę kuriozalne i przez to sztuczne. Każdorazowe pojawienie się na ekranie syna Stalina (Rupert Friend) zdaje się być moim zdaniem sceną zbędną. Podobnie zakończenie odstaje od sposobu prowadzenia akcji, którym reżyser raczył nas od pierwszych minut, jakby pierwotny finisz został wycięty i zastąpiony właśnie finalną wersją. O ile fabuła faktycznie posuwa się do przodu w znaczącym tempie, przez większą część filmu mamy do czynienia ze spiskowaniem, z zakulisowymi intrygami – słowem – z przewidywalnymi następującymi po sobie ujęciami. Końcówka znacząco przyspiesza w tym sensie, że dzieje się na ekranie dużo i nieco chaotycznie.
„Śmierć Stalina”, choć stanowi lekką rozrywkę, w przeciwieństwie do obrazu o Hitlerze nie niesie raczej jakiegoś przejmującego przesłania. Tam bowiem starano się raczej zaszczepić pewien niepokój związany z demonami, które po osiemdziesięciu latach mogą niechybnie powrócić, tutaj zaś raczej chodziło wyłącznie o przedstawienie absurdów w Rosji Sowieckiej AD. 1953. Sceny otwierające i zamykające film pozwalają widzieć oglądane dzieło Iannucciego w kategorii przedstawienia, starannie zaplanowanego i nierzeczywistego, a może raczej wymagającego spojrzenia na nie z boku, z perspektywy osoby niezaangażowanej bezpośrednio w reżyserię rosyjskiej tragedii i przez to odbierającej owe przedstawienie jako absurdalny żart. Mimo to rosyjski rząd głęboko wziął sobie do serca zachodni humor i postawił sprawę projekcji filmu na ostrzu noża. Obrażająca naród rosyjski (wg. władz) produkcja została umieszczona w indeksie jako zakazana, co raczej mogło przyczynić się do wzmożonego zainteresowania ekranizacją, skoro alergicznie zareagowały na nią nie tylko Rosja, ale i Białoruś, Kazachstan i Kirgistan. Sęk w tym, że w obrazie tym próżno doszukiwać się nawiązań do teraźniejszości, a to właśnie wizerunek współczesnej Rosji może być dla Moskwy przedmiotem wzmożonego zaniepokojenia. Czyżby wbrew pozorom teraźniejsza rzeczywistość nie odbiegała znacząco od satyrycznej wizji przeszłości?
Grzegorz Szymborski
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/394478-smierc-stalina-czyzby-terazniejsza-rzeczywistosc-nie-odbiegala-znaczaco-od-satyrycznej-wizji-przeszlosci
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.