Zdumiewający los, osobna nitka w historii polskiej literatury, ale i „urodzeń”: Jerzy Pietrkiewicz. Wcześnie osierocony chłopski syn, szukający w stolicy przynależności wychowanek gimnazjum we Włocławku, próbujący krytycznego pióra w „Prosto z Mostu”, ale już poetyckiego – lepiej, bo w „Okolicy Poetów”, pod skrzydłami Stanisława Czernika, u autentystów.
„Autentyści”, „Okolica Poetów” – to przedwojenna archeologia, i gdyby tylko do tego sprowadzała się sława Piertkiewicza, łatwiej byłoby zrozumieć zdumienia tuzów literatury, deklarujących dziś, że „dotąd nie słyszeli” i „niemal nieznany”. Znany, znany, tyle, że idący swoją ścieżką: wiejskie dziecko, związane niezwykle mocną więzią z matką i współtworzące z nią „prywatne mitologie”, wychowanek księdza proboszcza, zafascynowany fenomenem i ruchem mariawitów. Wreszcie emigrant wrześniowy, który jednak nie trafił do Andersa, lecz ukończył studia w Szkocji, a od końca lat 40. wykładał literaturę polską na londyńskim King’s College, opracowując kolejne antologie poetów od Reja po Różewicza, pisząc panoramiczne dzieje polskiej kultury, wiersze i powieści w dwóch językach. Brzmi znajomo? Nie raz i nie dwa nachodziła mnie myśl o innej wersji świata, w której to Pietrkiewicz dostałby Nobla, a inny poeta, wykładowca i wizjoner wędrowałby, z trochę kostycznym, trochę zrezygnowanym uśmiechem, po stromych uliczkach Berkeley.
Taki żart jest dopuszczalny, bo samego pisarza fascynowały warianty losu, możliwości, które się nie ziściły, obroty wydarzeń, w których „rękę skaziłby zimny bat”. Ale to żart tylko: nie przyjął się jakoś Pietrkiewicz ani w Londynie, choć kurtuazyjnie zrównywano go tam z Conradem, ani w Polsce, choć od połowy lat 80. wydawano go w PAX-ie, w Lublinie i w Toruniu. I oto kolejna jego powieść, najbardziej chyba przewrotna: może tym razem się uda?
Zabawa z nią będzie przednia, biorąc pod uwagę, jak dobrze ma się w Polsce sarmatyzm, zawsze wielka „Trylogia”, ale i kolejne warianty dobrej historical fiction w rodzaju cyklów Jacka Komudy, i postsarmatyzm zupełnie już odtwórczy, który sprowadza się do wrzucania na Facebooka obrazka z husarzem oraz stosowania wyszukanego szyku przestawnego w jadłospisach, wszystkich tych „eskalopków szałwiowymi liśćmi potraktowanych”, jakby mistrz Yoda Chowańskiego za młodu podchodził.
Wszyscy stęsknieni nowej inkarnacji Sienkiewicza będą zaskoczeni nie lada, po „Zdobycz i wierność” Pietrkiewicza, choć jej akcja toczy się w fascynujących czasach pierwszej i drugiej dymitriady, na pińskim pograniczu Rzeczpospolitej i Moskowii, o kilka zaledwie stajań i lat od Ludynia z „Matki Joanny od Aniołów”, jest równie oniryczna jak opowieść Iwaszkiewicza. I choć niby realiów trzyma się wiernie, są i popręgi, i jezuita, ba, sam główny bohater, trawiony melancholią Tobias Hume, kondotier i kompozytor, jest postacią historyczną, to przecież są to dekoracje, w których bohaterowie doświadczają ambicji i rozterek nie z XVII, lecz z XX wieku. Autor czasem podkreśla tę umowność ostentacyjnie, jak w nazwisku spolonizowanego Szkota Seton-Setońskiego, czasem trafnie odtwarza intrygi wokół forsowanego na tron moskiewski Dymitra Samozwańca, ale nie sposób uwolnić się od skojarzeń z „Masonem i Dixonem” Pynchona, z figlami Raymonda Roussela, z podwieszaniem sobie poprzeczki coraz wyżej: żeby było trudniej.
Poprzeczka została postawiona naprawdę wysoko, bo Pietrkiewicz pisał swoją powieść, zatytułowaną wówczas „Loot and Loyalty”, dla brytyjskiego czytelnika, którego nie tylko zainteresować musiał nieznaną, niewiarygodną, nieatrakcyjną i niemal niemożliwą krainą, jakimiś brodami, bojarami, wiarą ruską i rzymską – ale i opisać ten dziwny świat odbiorcom, którzy nie chowali się na guzach, żupanach i chorążych orszańskich, dla których było to i miało pozostać obce. Stroma ścieżka nawet dla człowieka urodzonego w angielszczyźnie, co dopiero dla przybysza! Polski imigrant wziął ją szarżą, choć nie bez strat – by przywołać za tłumaczem choćby przykład wyłogów kontusza, które stały się po angielsku „luźnymi rękawami płaszcza”.
Stąd karkołomność tłumaczenia „Loot and Loyalty” na polski, które musiało być czymś znacznie więcej niż przekładem. Raczej rewersem, rekonstrukcją, złamaniem upraszczającego szyfru, ponownym odczytaniem w lustrze czyjegoś „lustrzanego” pisma. Powieść Pietrkiewicza przywrócił polszczyźnie – a można by wręcz powiedzieć, że „zaintromitował” ją, niczym Protazy kredens na zamek Horeszków – Jacek Dehnel.
Można się domyślać, że autora który dotąd, jeśli parał się tłumaczeniami, to tuzów w rodzaju Henry’ego Jamesa czy Philipa Larkina, skusił przewidywany trud zadania. Można spekulować, że Jacka Dehnela, szerokiej publiczności znanego tyleż ze świetnego dorobku autorskiego, co dziwnie przepełnionych ojkofobią felietonów kusiła myśl o kuku, jakie sprawi miłośnikom przaśnej swojskości, którzy szukać będą Zagłoby, a natkną się na Gombrowicza. Można założyć, że felietonistę-zagończyka kusiła myśl o tej złości i zaskoczeniu, o nabiegających czerwienią niskich czołach, o pyzatych pohukiwaniach, że jak to, Dehnel… a wszak Sarmatia… Ale ja spróbuję na te fochy fortelu i, wsadziwszy kciuki za imaginowany pas kontuszowy, huknę: przednieś się Waść sprawił, mości Dehnelu! Mistrzowski to przekład.
O książce Jerzego Pietrkiewicza w przekładzie Jacka Dehnela (WAB) oraz o niezwykłej powieści Zyty Rudzkiej „Krótka wymiana ognia” – w najnowszym numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/393298-sarmackie-przebieranki-zdobycz-i-wiernosc-jerzego-pietrkiewicza-jest-opowiescia-o-samozwancach-walczacych-o-tron