To taki the best of Wesa Andersona. Film, w którym ten wizjoner i wiecznie niepoprawny dzieciak upaja się własnym stylem. Upaja się swoim poczuciem humoru, dialogami wypowiadanymi przez jego ukochaną aktorską trupę na czele z m.in. z Billem Murrayem, Edwardem Nortonem, Bryanem Cranstonem, Scarlet Johansson, Tildą Swindon i Harveyem Keitelem. Upaja się samym sobą. Nie ma nic nowego do powiedzenia. To odcinanie kuponów od jego najgenialniejszych dzieł jak „Podwodne życie ze Stevem Zissou” czy „Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom”. Przecież „Grand Budapest Hotel” był już dowodem, że Anderson poza błyskotliwą żonglerką nie ma już nic do zaoferowania. I co z tego?
Przecież bardzo wielu genialnych filmowców, którzy wypracowali własny styl opowiadania od pewnego momentu kariery zajmuje się cytowaniem samego siebie. Czyż Woody Allen po „Annie Hall” i „Manhattanie” nie jechał już n tym samym paliwie, które nawet mając mniej oktanów i tak sprawnie ciągnęły jego wóz z kozetką? Czyż Jim Jarmusch, Quentin Tarantino albo Terrence Malick nie zajmują się już głównie popisami swoją stylistyką? Anderson nie jest inny i dlatego jego „Wyspa Psów” sprawiła mi tak wiele radochy.
Nie jest to film na poziomie jego fenomenalnego „Fantastycznego Pana Lisa”, choć kolejna w dorobku poklatkowa animacja lalkowa nadal pokazuje wielką radość Andersona z robienia zaskakujących przewrotek. Widać, że Anderson włożył w ten piekielnie czasochłonny film ( produkcja trwała trzy lata) serce i duszę. Nie raz pokazywał okrutny los pieska. Może stracił takiego w dzieciństwie? Tym razem poświęcił czworonogom cały film.
Anderson razem ze swoim stałym współscenarzystą Romanem Copollą ( tak, z tej filmowej włoskiej famighlii) opowiada dystopijną bajkę o ponurym japońskim mieście Megasaki, którym rządzi nienawidzący psów Kobayashi. Ten skorumpowany i wredny kociarz ( miłośnicy kotów są tu glanowani wyjątkowo mocno) wysyła wszystkie pieski na skąpaną w śmieciach i chemicznych odpadach wyspę. Trafia na nią też szukający swojego czteronożnego przyjaciela 12 letni chłopiec- sierota, który wraz z psiakami rzuci potężnemu burmistrzowi wyzwanie. Banał? Jak to w bajkach.
Siła „Wyspy psów” nie tkwi w treści, ale w tym, co czyni kino Andersona kinem Andersona. Absurdalny czarny humor, przeszywająca ironia i sarkazm walący w gębę z siłą kopniaka Bruce’a Lee, muzyka Alexandra Desplata, symetryczne kadry, narrator-mądrala i dzielenie ekranu- powtórka z rozrywki? To uniwersalna bajka, którą można by osadzić w USA, Europie czy Afryce. Anderson wybiera Japonię by pobawić się specyfiką tej fascynującej kultury, ale przede wszystkim chce oddać popkulturowy hołd mistrzom japońskiego kina. Mamy tu samotnych mścicieli od Mifune, i Mangę rodem z Miyazaki. No i oczywiście haiku unoszące się nad każdym kadrem.
Anderson bawi się kinem. Nie każdego zarazi swoim humorem i radością z opowiadania wciąż tej samej historii odkrywania więzów przyjaźni, braterstwa, dojrzewania i westernowego stawiania czoła łajdakom tego świata. Kto jednak raz da się mu porwać, ten doceni nawet jego słabsze filmy.
„Wyspa psów”, reż. Wes Anderson, dystr: Imperial-Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/391416-wyspa-psow-wes-anderson-przedawkowuje-sam-siebie-ale-i-tak-jest-uroczy-recenzja