Tym razem piszę jako zapiewajło. Zapraszając do teatru telewizji na ten poniedziałek. Warto, trzeba, zobaczyć spektakl „Okno na tamtą stronę”.
Agnieszka Holland przekonywała mnie kiedyś podczas wywiadu, że okolicznościowe dzieła rzadko się udają. A ja zachwalam przedstawienie z okazji 75. rocznicy powstania w warszawskim getcie. Tylko że Artur Hofman, aktor i reżyser, przewodniczący Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce, zaproponował nam coś zupełnie nowego, pozbawionego rocznicowej ilustracyjności.
Przypomniał postać i twórczość Władysława Szlengla, przedwojennego kabareciarza, poetę i autora tekstów, który stał się potem świadkiem tragedii swojego narodu. Sarkastyczny, wiecznie zbuntowany, pisał w getcie swoisty dziennik wydarzeń grany w tamtejszym kabarecie. Pisał też nie przeznaczone na scenę wiersze, wspomnienia. Aż do śmierci w maju 1943, już podczas powstania, w wieku zaledwie 29 lat.
Widowisko ma dwóch autorów. Szlengla, któremu nie dodano ani linijki. Owszem aranżowane są scenki, ale zawsze opowiadane jego słowami. I Hofmana, który stworzył z tej wiązanki coś wstrząsającego. Od nieco cukierkowych scenek z kabaretu przedwojennego (Szlengel był autorem takich szlagierów jak „Dziś panna Andzia ma wychodne”, „Tango notturno”), ale też jego wypowiedzi na temat kondycji Żydów w Polsce i na świecie. Po ową kronikę getta. Raz w scenerii rewii pośród grozy śmierci. Innym razem pod postacią prywatnych monologów Szlengla i innych postaci. Które z artystów kabaretu stają się na ekranie syntetycznymi wyrazicielami żydowskiego losu.
Ta druga część to nie tylko rejestr cierpień i skarg. Które zresztą mają w sobie wymiar antycznej tragedii podwójnie, kiedy są nadal odgrywane w konwencji rewiowego teatrzyku, pod czujnym okiem funkcjonariusza żydowskiej policji. Ale pojawiają się tam też inne zaskakujące wątki. Tytułowe „okno na tamtą stronę” to okno Szlengla wychodzące na aryjską przestrzeń za murem getta. To on, miłośnik przedwojennej Warszawy, opowiada o tęsknocie do niej. I jest to skarga na coś jeszcze, poza głodem, upokorzeniem i zagrożeniem śmiercią. Na izolację od świata i kultury, które piszący zawsze po polsku artysta po prostu ukochał.
W tekstach Szlengla przewija się, owszem, motyw żalu do tych, co są po tej drugiej polskiej stronie. Tyle że kieruje go on także pod adresem Żydów z Ameryki żyjących daleko i bezpiecznie, a wreszcie i – w dwóch wstrząsających tekstach – do samego Boga. To zapis duszy człowieka skazanego na zagładę. Ale i synteza żydowskich traum, poczucia upokorzenia pojawiającego się w piosence o „dwóch śmierciach”, polskiej i żydowskiej, pięknie wykonanej przez Adriannę Gruszkę. Za które winę ponosi… No właśnie kto? Los? W każdym razie słuchając słów o śmierci na śmietnisku, której trzeba się wstydzić, lepiej rozumiemy bojowców z getta, którzy wybrali męstwo.
Można by twierdzić, że Hofman nad pewnymi tematami się prześlizguje. Te żydowskie teatrzyki i kabarety bywały źródłem krytyki wewnątrz samej społeczności (przypomnijmy sobie scenę z „Pianisty” Romana Polańskiego). Ich czołową aktorkę Wierę Gran oskarżano potem o kolaborację. Także wątek żydowskiej policji to w spektaklu ledwie sygnał. Ale Hofman łagodzi, można powiedzieć wycisza, także ostrze gniewnych tyrad Szlengla przeciw Polakom. Zarazem skoro podstawą są teksty Szlengla z tamtych czasach, problemy wewnętrzne getta stają się tu z oczywistych powodów tematem zaledwie aluzji.
Trzeba jednak powiedzieć, że ten zapomniany do teraz autor wykorzystał do końca swoją niesamowitą, można by rzec upiorną twórczość (muzyka i śpiew pośród trupów) aby dać świadectwo zasadniczej tragedii swojego narodu. I robił to w pełni świadomie, z kompletnym planem w głowie, o czym świadczą jego słowa z finałowej sceny. Szlengel krąży w niej po współczesnej Warszawie, czarno-biały pośród kolorowych widoczków. Chodzi po mieście, które było tak bardzo jego, opowiadając o swoich tekstach jak o wysłanym liście w butelce. Liście, którym chciał nas zainteresować, wstrząsnąć. Dreszcz przechodzi po plecach na samą myśl o tym. Ale jest w tym też coś krzepiącego – to jednak, jak to banalnie nie zabrzmi, triumf człowieczeństwa. Warto było tę butelkę otworzyć. Chwała za to Arturowi Hofmanowi.
Piszę o pięknie wykonanej piosence. Hofman znalazł wykonawców idealnych. Katarzyna Dąbrowska wspaniała jako Wiera Gran, a obok Katarzyna Żak, Adrianna Gruszka, Marcin Przybylski, Krzysztof Szczepaniak, Artur Barciś tworzą doborowy team. Umiejętność przechodzenia od komizmu do tragedii to jedna z największych umiejętności aktora. Zwłaszcza Przybylski i Szczepaniak to umieją, i to kiedy śpiewają, nie mówią. Każdy ich tekst sięga naszych trzewi. Piosenka o cylindrze, manifest zdeptanej, ale przecież wciąż obecnej godności, w wykonaniu Przybylskiego staje się arcydziełem, żywym złotem. A w tle dekoracje, w których wojna nie wygląda jak teatrum z dykty (scenografia Wojciech Majda). Oraz równie celna w arcyzręcznych stylizacjach muzyka Hadriana Filipa Tabęckiego.
I na koniec o głównej roli! Wojciech Solarz za często był obsadzany w rolach tylko przyzwoitych chłopaków. Tu wznosi się na wyżyny jako Szlengel. Dostał okazję aby być tragikiem z prawdziwego zdarzenia. Wykorzystał ją z naddatkiem. Od beztroskiego przedwojennego dowcipnisia do człowieka prowadzącego obrachunki z całym światem. Jego wielka rola wymaga oddzielnej, obszernej analizy. Jego monolog o zabijanym Bogu, rzucany wprost w kierunku nieba, zapamiętam na resztę życia.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/391085-kabaret-w-piekle-okno-na-tamta-strone-wielkie-przedstawienie-tvp
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.