Dla wielu z polskich czytelników pierwszym, owocnym skutkiem tej lektury będzie zmiana perspektywy. Bo nie ma się co oszukiwać, przez lata była Leonor Fini drugoplanową bohaterką wielkiej opowieści o polskiej emigracji powojennej. Partnerka Kota Jeleńskiego – a jak Jeleński, to wiadomo, krąg „Kultury”, Gombrowicz, i rysunki Czapskiego, i nawet 1 Dywizja Pancerna generała Maczka, i młody Kot w wieżyczce czołgu, jak w wierszu Zagajewskiego. Paryski adres Jeleńskiego i Fini, „rue de la Vrillière”, pobrzękuje szklano w dwóch tuzinach szkiców, epitafiów i wspomnień, aż wyda się bez mała kolejnym punktem na mapie „polskiego Paryża”, gdzieś między ośrodkiem pallotynów na rue Surcouf a „Księgarnią Polską” przy blvd Saint Germain.
Lektura „Gattory” pozwoli w lekki, ożywczy sposób zmienić tę perspektywę, jakby ktoś odwrócił nam przyciśniętą zbyt mocno do oczu lornetkę, każąc spojrzeć w szkła z drugiego ich końca. Leonor Fini, z triesteńskiej matki i ojca Argentyńczyka, malarka, designerka, wizjonerka jest częścią innej, wielkiej opowieści, snutej między Rzymem, Paryżem a Nowym Jorkiem, opowieści, której bieg wyznaczają takie nazwiska, jak podręcznikowi i zbanalizowani Dali, Picasso, Giorgio di Chirico, Max Ernst, ale obok nich, na równych prawach, nieznany w Polsce, a jeden z najbliższych Fini André Pieyre de Mandiargues czy Elsa Schiaparelli, ale i setki innych, indeks nazwisk puchnie, aż chciałoby się powiedzieć: „na bukwu B: Balthus, Breton…”. Zbuntowana, wielkooka Fini trafiła na dobre do świata europejskiej awangardy w wieku dwudziestu czterech lat, by stać się tam gwiazdą pierwszej wielkości, dzieląc uniesienia, fascynacje, skandale i histerie z największymi, przypisywana przez historyków sztuki do czołówki surrealistów, choć sama dystansowała się od jakiejkolwiek formacji. Długowieczna, wiecznie młoda, pozostawała na pierwszej linii przez kolejne pół wieku, pozostawiając za sobą kolejne –izmy, niepokojąca i ptasia. Młodszy o piętnaście lat Kot Jeleński, odkrywca Gombrowicza, erudyta ze splątanym rodowodem i tożsamością, pasował do niej doskonale; ale Dywizja Pancerna Maczka? Leonor mogła zerknąć raz i drugi z rozbawieniem na zdjęcie młodego Konstantego w battle-dresie, skojarzyć, że sama spędziła ten czas między Arcachon, Bordeaux, Monte Carlo a Rzymem, ale wpisywanie jej w krąg muz „Kultury” byłoby równie daremne, jak pocieszne. Na szczęście poradzą sobie bez tego i Giedroyc i Gattora.
Opowieść o Fini nie jest, by ująć to oględnie, łatwa ani oczywista dla czytelników o bardziej tradycyjnych przywiązaniach. Tyle, że jest to opowieść sprzed stu bez mała lat, więc odległa jak freski pompejańskie i korowody kochanków, kochanek, trój- i wielokątów, piór, peruk i plumaży bawią, nie gorszą. Owszem, daje do myślenia, jak anachroniczni bywają dzisiejsi postępowcy: wszelkie te „transgresje”, „fascynacje cielesnością” i „poszukiwania odmienności”, które uczennice profesor Misi wdrukowały legionowi dzisiejszych kuratorów, krytyczek i „aktywistów miejskich”, praktykowano, z ileż większym rozmachem, przed wiekiem: wtedy rzeczywiście wymagały odwagi. Późniejsze o sto lat skandale wydają się jak rozwodnione w homeopatycznych dawkach: pyszny opis prokurowanych przez Leonor przebrań („Beaton w szarościach i błękitach, kostium jakby w nieładzie, uszyty z poszarpanej tkaniny, z doczepioną słomą (…) na głowie, ramionach i przy nogach siedzą sztuczne czarne kruki”) oszczędza wielu zdumień dzisiejszymi pokazami mody. A inna rzecz, że lekcja awangardy jest do odrobienia dla każdego, kto nie chce złożyć broni w toczonych współcześnie wojnach kulturowych. Dzisiejsze nowalijki, trwożące niejednego, nie biorą się znikąd: będzie ich więcej, jest na nie sezon; Dionizos nadchodzi, jak pisał Miłosz w wierszu na stulecie prapremiery „Święta wiosny”. Dość przyjrzeć się głośnym/groźnym filmom ostatnich sezonów, od „Pokotu” Agnieszki Holland, przez „Wieżę. Jasny dzień” Jagody Szulc, aż po kolejne dzieła Małgorzaty Szumowskiej: lektura opowieści o maskach i histeriach Leonor więcej powie nam o ich genezie niż ploteczki o dotacjach PISF. Tymczasem antologie surrealistów przekładanych przez Ważyka poniewierają się gdzieś na zapleczach warszawskich antykwariatów.
Mam nadzieję, że „Gattora” długo nie podzieli ich losu. „Iskry” mają szczęśliwą rękę do biografii, ale nawet w ich dorobku „Życie Leonor Fini” jest pozycją wyjątkową. Czekam na kolejne książki pióra Doroty Hartwich: do jej maniery pisarskiej trzeba się przyzwyczaić, budowanie z setek wspomnień, relacji, fragmentów listów ubitej z tych strzępków jak filc, pisanej w praesens opowieści, łączącej naśladowanie monologu wewnętrznego malarki z wszechwiedzą narratora przypominało mi chwilami szarże stylistyczne autorki „Jaśniepanicza”, ale żywot Fini – pierwszy chyba tak obszerny, nie tylko w Polsce, ale i na świecie – odtworzony został dzięki temu wdzięcznie i wiernie.
Więcej o książce Doroty Hartwich „Gattora. Życie Leonor Fini” (Wydawnictwo Iskry) oraz o świetnej „lwowskiej” powieści Jurija Wynnyczuka („Tango śmierci”, Kolegium Europy Wschodniej, Wrocław-Wojnowice) w najnowszym numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/388560-szamanka-lekcja-awangardy-jest-do-odrobienia-dla-kazdego