Mam z tym filmem sprzed 10 lat, przypomnianym przez telewizyjną Dwójkę, leciutki kłopot. Choć „Wojna domowa” (tytuł oryginalny „Easy Virtue”) to widowisko efektowne, lekkie, świetnie grane, w tradycji inteligentnych brytyjskich opowiastek z życia sfer wyższych. Nic to, że reżyserował je Australijczyk Stephan Elliott, który potem nie stworzył już dzieła na taką miarę.
Kiedy w młodości czytałem powieści zbuntowane przeciw mieszczańskim lub ziemiańskim konwenansom (a taka jest większość literatury), szukałem racji tych, którzy tych konwenansów bronili. Choćby przez przekorę. Nie zawsze miałem rację, ale w sumie jestem zadowolony, że gdy inni stawali po stronie pięknej, trochę lalkowatej, poszukującej miłości Ireny Forsyte, ja współczułem jej drewnianemu, prozaicznemu mężowi Soamesowi Forsyte’owi.
Z wiekiem w pewnych sprawach staję się bardziej konserwatywny, w innych skręcam w lewo. „Wojna domowa” to opowiastka o młodej Amerykance, która poślubiwszy jeszcze młodszego Anglika, wkracza w życie jego rodziny potraktowanej mniej sympatycznie niż ziemianie z serialu „Downton Abbey”. Ta wojna jest klasyczną wojną toczoną w literaturze od stuleci (a to adaptacja sztuki): rozwichrzona kontra uładzeni.
Oczywiście sporo jest też żartów ze zderzenia amerykańskości z angielskością. Skądinąd czasem dyskusyjnych – nie wiem np., czy istotnie międzywojenni przybysze z Nowego Świata byli w swej masie mniej pruderyjni niż angielska szlachta. No ale takie nam dobrano egzemplarze i kazano kibicować. Piękna Jessica Biel jako naturalna w swoich ekscesach i nietaktach Amerykanka kontra wytrenowana w rolach angielskich matron, a tu na dokładkę odarta z jej zwykłej seksualności, zimna Kristin Scott Thomas jako teściowa.
I od razu wątpliwość. Czy istotnie ta rodzina nie ma prawa do obaw? Sposób, w jaki przyjezdna absurdalizuje miejscowy rytuał polowania na lisa, budzi i moją sympatię. Ale już wieść, że była sądzona za domniemane zamordowanie poprzedniego męża? Naprawdę nic się nie stało? Naprawdę jej młody małżonek nie powinien się zdziwić choćby tym, że nic mu nie powiedziała?
Kłopot w tym, że za arbitra robi teść, zdziwaczały weteran I wojny grany sugestywnie przez Colina Firtha. On sam z jednej strony powinien się stać naszym idolem jako typowa, zgorzkniała ofiara wojny (to osobny, przyznaję, ciekawy wątek). Ale z drugiej kieruje się po prostu seksualną fascynacją synową. W efekcie cała „wojna domowa” staje się wojną z hipokryzją… kobiet, matki i sióstr młodego małżonka. Zawsze byłem przekonany, że to kobiety najgorliwiej pilnowały dawnego porządku, bo choć je czasem krzywdził, to też w jakiś sposób chronił.
Rzecz kończy się skandalem, choć złagodzonym. Amerykanka porzuca męża, niemniej… Nie chcę spoilerować. Byłoby to ciekawe studium wzajemnego niezrozumienia, gdyby nie ten dydaktyczny ton unoszący się nad całością. Rozwichrzeni mają rację z definicji. Co ja poradzę, że rozumiem także chłopaka, który nie udźwignął „zbyt trudnej miłości”, bo zanadto liczył się z rodziną? Gra go urodziwy Ben Barnes, w innym świetnym brytyjskim filmie demoniczny Dorian Grey, ale tu poczciwina. We współczesnym świecie poczciwcy nie mogą się doczekać współczucia.
Ba, rozumiem nawet jego mamusię pomimo jej zachowań egoistycznych i konwencjonalnych. Rozumiem trochę i dlatego, że współczesna kultura zbyt nachalnie mi rozumieć zabrania. Taki mały paradoks.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/387455-zaremba-przed-telewizorem-wspolczuje-poczciwcom
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.