Od roku kibicuję ich przedstawieniom. Choć lubelski Teatr ITP działający przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim jest z mojego punktu widzenia nietypowy, bo studencki. Świat studenckiej kultury teatralnej spenetrowałem na razie słabiej.
Prowadzi go ksiądz Mariusz Lach, salezjanin, wizjoner i wspaniały pedagog. Otwarcie mówi, że chce poprzez teatr ewangelizować –i publikę, i samych aktorów. A zarazem wystawia barwne, często muzyczne widowiska, w których nie ma misjonarskiej drętwoty. Czasem są to oryginalne dramaty („Wizyta” według „Wizyty starszej pani” Dürrenmatta), czasem sztuki pisane dla ITP, choć ze znanymi motywami literackimi („Faust”, „Ifigenia”). Dzieje się to wszystko w niewielkiej salce KUL-u, gdzie ich reżyser i opiekun sam obsługuje światła.
Ostatnio ksiądz Lach porwał się nawet na operę rockową – „Prorock”, która rozsadziła ramy tej salki. Przedstawienia są starannie, mądrze przygotowane, dobrze grane przez ludzi, którzy na ogół nie myślą o zawodzie aktorskim i robią to dla przyjemności, a często identyfikując się z ideowym przesłaniem. Jak ksiądz Lach nauczył się ustawiać ruch sceniczny (łącznie z partiami tanecznymi) i głosy do śpiewania, jak znalazł kompozytorów i autorów, którzy piszą mu całkiem zgrabne, sceniczne teksty? Rozmawiałem z nim o tym, ale obraca wszystko w żart. Coś lub ktoś nad nimi czuwa.
A jednak akurat na to przedstawienie jechałem do Lublina z obawą. Ksiądz Lach wystawia zwykle duże widowiska aby zatrudnić cały zespół i unikać gwiazdorstwa. To wynika także z jego metody wychowawczej. A tu daje nam sztukę na dwie osoby, wielkie wyzwanie dla młodych aktorów. Co więcej porwał się na „Oskara i Panią Różę” według głośnej powieści Erica Emmanuela Schmidta z 2002 roku. Opowieść o umierającym na białaczkę dziesięciolatku Oskarze, który pisze w szpitalu listy do Pana Boga, łatwo zmienić w wyciskacz łez. Sam się wzruszam w teatrze, ale buntuję się przeciw emocjonalnym szantażom.
Nic takiego się jednak nie stało. Nie ma w tym grama przesady. Odrobiny cukierkowatego kiczu. Słowo jest zawsze na swoim miejscu i tych słów nie pada zbyt wiele. Tym razem nikt nie śpiewa, muzyka pełni rolę pomocniczą. Wszystko spoczywa na aktorach. Specjalnie pomniejszono widownię (choć sztuka „Oskar i Róża”, taki jest tytuł adaptacji, cieszy się popularnością), żeby wszyscy wszystko widzieli. Bo tu liczy się szczegół, akcent.
Martyna Sabak i Jan Filip Fot: Piotr Mularczyk
W efekcie dostajemy wielki popis Jana Filipa w roli Oskara. Poznałem go przed laty jeszcze jako aktora lubartowskiej Trupy, działającej przy tamtejszym domu kultury. Jego występ to triumf teatru jako czegoś odrębnego, niedosłownego. Bo przecież Filip nie próbuje naturalistycznie naśladować dziesięciolatka. Byłoby to absurdalne i nie do oglądania.
A zarazem zmienia głos i tworzy iluzję, że to ktoś inny niż aktor który go gra, postać o odmiennych predyspozycjach i cechach, także fizycznych. Jak to osiąga? To właśnie tajemnica i magia teatru. Nie wciela się na siłę, a jednak opowiada nam historię dziecka. Ale nie tylko jego. Także wszystkich ludzi cierpiących, przegranych, dotkniętych nieszczęściem nie do odwrócenia. Taka teatralna synteza zasługuje na miano kreacji.
Partneruje mu Martyna Sabak jako wolontariuszka Róża. Prowadzi z chłopcem nieustającą grę, jest naturalna, nawet nieco krotochwilna, kiedy tym, co oglądają, chce się wyć na niesprawiedliwość i okrucieństwo świata. Ciepła, a przecież w żadnym momencie nieprzesłodzona. Chwilami nawet wywołująca w nas bunt swoją metodą radzenia sobie z cudzą śmiercią. To postać Róży prowadzi nas przez świat cierpienia i beznadziei. Świat w którym pozostaje zdać się na mądrość Boga.
Tu zresztą pojawiają się moje wątpliwości co do samego tekstu Mógłbym zadawać pytania i pisarzowi, i księdzu Lachowi autorowi adaptacji. Czy nie za łatwo uciekli w emocje, gdy przyszło rozmawiać o pogodzeniu wiary z cierpieniem, irracjonalnym i bez nadziei? Czy religia przynosi tu jakąś konkretną odpowiedź, czy staje się tylko formą terapii, budowania nadziei?
I powiem szczerze: nie umiem odpowiedzieć na to sam sobie. Ale niech odpowiedzią będą reakcje młodej przeważnie publiki w salce na KUL. Wszyscy na koniec wstaliśmy, to się rzadko zdarza w zawodowym teatrze. Od tej opowieści, niezależnie od tego, jak ją zinterpretujemy, stajemy się lepsi.
Teatr może być za dobrem? To brzmi rewolucyjnie. Tyle że ITP jest za nim zawsze. Może to ważniejsze od filozoficznej debaty? A może i na nią będziemy patrząc na „Oskara i Róźę” lepiej przygotowani?
Trudno się oprzeć jeszcze jednemu wrażeniu. Jan Filip i Martyna Sabak są zaskakująco zwyczajni – zwłaszcza gdy zderzam ich z przypominającymi modelki i modelów studentów szkół teatralnych. To także koncepcja szefa ITP. Spytałem po przedstawieniu Janka, czy tylko grał na emocjach widowni. – Trudno byłoby to robić bez osobistego stosunku – udzielił mi nie całkiem aktorskiej odpowiedzi.
W czasach, kiedy tyle złego mówi się o księżach, salezjanin Mariusz Lach pomaga nam swoim teatrem dobrze przeżyć życie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/384682-oskar-i-roza-wielki-sukces-teatru-ksiedza-mariusza-lacha-lubelski-teatr-itp-jest-zawsze-za-dobrem