Kanał Stopklatka TV przypomniał „Joannę”, film Feliksa Falka. Znakomicie pasuje on do niekończących się polskich debat historycznych. Choćby o relacjach polsko-żydowskich w czasach II wojny światowej, choć opowiada o nich z bardzo nietypowych pozycji.
Pasuje, ale też nie ma chyba filmu, który przyjąłbym z bardziej mieszanymi uczuciami. Zacznijmy od samego Falka. Sławę zdobył w PRL „Wodzirejem”, sztandarowym dziełem kina moralnego niepokoju. W III RP szedł osobną drogą. W latach 2009–2010 nakręcił dwa skromne, ale wyrafinowane filmy: „Enena” i czarno-białą „Joannę”. Oba niedocenione, trochę przeoczone przez wszystkie strony rozmaitych sporów. Bo zbyt trudne?
Kiedy obejrzałem „Joannę”, byłem porażony. Poświęciłem jej od razu artykuł w ówczesnej „Rzeczpospolitej”. To kameralna opowieść o kobiecie, która pomaga żydowskiej dziewczynce w okupacyjnym Krakowie. Samotna (mąż w oflagu), zdegradowana społecznie z inteligentki do kogoś, kto sprząta na poczcie, przechowuje zagrożone dziecko w pustym mieszkaniu. Aby móc to robić, musi się godzić na coraz bliższe więzi z niemieckim policjantem. To czyni ją podejrzaną w oczach polskiej wspólnoty. Bo przyjmuje Niemca.
Trudno znaleźć w tym filmie coś niewiarygodnego, realia jawią się jako uchwycone perfekcyjnie. To dotyczy nie tylko scenografii, lecz i logiki zdarzeń.
A skoro tak, dotykamy bolesnego problemu ludzi, którzy byli zmuszeni przybierać barwy ochronne w imię tego, co robili, co jednak narażało ich na ostracyzm i pogardę. Temat wielki, muskany czasem w kinie wojennym. Skądinąd zaś jeden ze starych literackich archetypów. Z tym, że Joanna grana świetnie przez Urszulę Grabowską nie jest „Wallenrodem”. Ona nikogo nie podchodzi, nie walczy, ona tylko broni dziecka.
Wychodząc z kina, sam sobie zadałem pytanie, co się działo później z wieloma ludźmi, którzy współpracowali z Niemcami po to, aby czynić dobro. A jednak trudno przyjąć finał „Joanny” bez buntu. Ona pada ofiarą ostracyzmu, ba, represji ze strony zbiorowości. To paradoks, ale z historii o ratowaniu Żydów Falk nie zrobił opowieści o obojętności lub okrucieństwie wobec nich. Owszem, na początku pojawia się szmalcownik. Ale na końcu jest łańcuszek ludzi dobrej woli. To Polacy Polakom wyrządzają krzywdę.
No tak, tylko jaka jest odpowiedź na pytanie o alternatywę? Czy ta zbiorowość nie ma prawa do pomyłki? Czy surowe zasady, którymi kierowała się wtedy polska opinia publiczna, nie miały sensu? Nie broniły przed przyzwoleniem na kolaborację, zatratą tożsamości.
Falk pokazuje w finale Joannę wykluczoną ze wspólnoty, podczas Bożego Narodzenia, kiedy naród się łączy. To ciekawa rozprawka o tym, że rzeczywistość ma wiele wymiarów, że powinniśmy unikać łatwego osądzania. Ale o ile powinniśmy po czasie, czy szybkość osądzania w tamtych warunkach, konspiracji i wiecznego zagrożenia nie bywała czasem zbawienna?
Mocna jako historia jednostkowa „Joanna” staje się zdradliwa na tle tabloidowych debat. „Wyborcza” film zlekceważyła – Polacy wszak nie wydawali w nim Żydów – jednak używała go półgębkiem do dekonstrukcji mitu dzielnego społeczeństwa. Ale paradoksalnie ono w filmie jest dzielne. To czasy są straszne. Tylko kto przyjmie taką komplikację? Czy nie nasuwa się interpretacja prostsza: AK-owcy to ci, co krzywdzą dzielne kobiety. Czy reżyser opowiadając jednostkową historię, ma obowiązek pamiętania o konsekwencjach takiego jej odczytania? Tylko pytam.
Piotr Zaremba
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/384225-zaremba-przed-telewizorem-joanna-czyli-o-pomylce