Piszę w dzień pogrzebu Antoniego Krauzego. W przygotowanym na gorąco wspomnieniu przedstawiłem go jako człowieka, który nie godził się z ludzkim bólem, chciał wyrazić swój sprzeciw. Myślę, że to był motyw większości jego filmów. Także „Smoleńska”.
TVP Kultura przypomniała „Czarny czwartek” sprzed siedmiu lat. Miałem wtedy pretensje do reżysera jako autora scenariusza, że jednym z głównych wątków uczynił opowieść o robotniku, który Grudzień ’70 obserwuje z bezpiecznej odległości, bawiąc się z dzieckiem. A potem ginie przypadkiem, zastrzelony na stacji kolejki. Mnie ciekawili chłopcy, którzy biegali po gdańskich ulicach, rzucając kamieniami w milicję. Chciałem się więcej dowiedzieć – o ich motywach, charakterach.
Ale rozumiem, że Krauze chciał się pochylić nad każdym. Pokazać cierpienie, także takie całkiem już „niezasłużone” (choć żadne nie jest zasłużone) zwykłych ludzi.
Słuchał godzinami relacji uczestników zdarzeń, potem nie mógł nocami spać. Na plan jego filmu przychodzili tacy ludzie jak Wiesław Kasprzycki. Jako siedemnastoletni uczeń został zawleczony do ZOMO-wskiej katowni i pobity prawie na śmierć. W momencie powstawania filmu miał prawie sześćdziesiątkę i długo nie chciał opowiadać, co przeżył. Scena jego masakrowania jest jedną z najbardziej wstrząsających. Pamięta się ją zderzoną z na wpół obłąkanymi monologami Zenona Kliszki (Piotr Fronczewski) i Wiesława Gomułki (Wojciech Pszoniak). To ich szaleństwo uczyniło z Trójmiasta jakby strefę okupowaną.
Kino jest również po to, by dać świadectwo. Krauze to wiedział, czuł. Jakże niemodny w czasach Quentina Tarantino, kiedy ludzkie cierpienie stało się tworzywem do filmowych zabaw.
TVP1 przypomniała z kolei dwa odcinki serialu „Akwarium”. W połowie lat 90. Krauze sięgnął po książkę Wiktora Suworowa pokazującego od kulis mechanizmy rządzące sowiecką GRU. Pisałem, że ten reżyser przemawiał na ogół jakby półgłosem. Rzadko krzyczał, wolał ascetyzm, nawet szarość. Tu groza machiny eksportu terroru jest przyćmiewana monotonią biurokratycznych procedur. Tylko czasem pojawiają się mocne akordy: np. kiedy głównemu bohaterowi pokazuje się film z paleniem autentycznego „zdrajcy”.
Serial grany po części przez rosyjskich aktorów z ich charakterystycznymi fizjonomiami (choć także przez świetnego Janusza Gajosa) specjalnie nas wtedy nie poruszył. Dariusz Gawin i Dariusz Karłowicz domniemywali w „Trzecim punkcie widzenia”, że nie sprzyjał duch tamtej epoki: zwycięstwo Kwaśniewskiego zwiastowało ucieczkę od historii, rozliczeń. Skromny Pan Antoni upierał się przy prawdzie, świadectwie.
I krzyku tu nie ma, ale jest historia, jak to główny bohater w ramach krajowych szkoleń pogrąża nieznanego sobie człowieka – „werbując go” i skazując w ten sposób na proces o szpiegostwo. Tamten znika nam z oczu – jak Ikar z opowiadania Iwaszkiewicza. Ale w dobie pozbywania się kłopotliwych wątków w filmach, gdy kamera porzuca pokonaną postać, bo odegrała już swoją rolę w fabule, a dalsze jej cierpienie to balast dla widzów, Krauze pozostawia nam ten epizod w pamięci – jak cierń. On zresztą rzuca mrok na bohatera narratora. Do końca drugiego odcinka nie znamy motywów Wiktora Suworowa, jawi się nam jako automat. I to budzi grozę największą.
Antoni Krauze miał między filmami długie przerwy, nie podobał się ani władzom stanu wojennego, ani producentom z III RP. A między tymi przerwami wstrząsał. Po prostu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/383195-zaremba-przed-telewizorem-zegnajac-pana-antoniego