Z pewną obawą biorę się za pisanie tekstu o teatralnej adaptacji „Transatlantyku” w teatrze Ateneum. Wielki dekonstruktor Witold Gombrowicz dla jednych jest diabłem, dla innych wieszczem. Teoretycznie sam powinien się śmiać z roli nieomylnego, w jakiej obsadziła go w Polsce intelektualna i artystyczna lewica.
A co jeśli ja uważam, że obok niezwykle celnych (choć okrutnych) uwag na temat ludzkiej natury, narzucał się z wątpliwymi teoryjkami dotyczącymi takich pojęć jak ojczyzna, naród, tradycja czy kultura. Na dokładkę w autobiograficznym „Transatlantyku” robił to także i po to aby uzasadnić swoją postawę człowieka, który we wrześniu 1939 roku zdecydował się byczyć w Argentynie zamiast bronić czegokolwiek.
Jeśli coś takiego napiszę, wyjdę na człowieka niecywilizowanego, prostaka i troglodytę. No i sam będę zakłopotany, bo stanę się sojusznikiem ludzi, z którymi sojusz wcale mnie nie cieszy - nadużywających etykietki „antypolski”, wrogich literackim poszukiwaniom. No tak, ale co począć, jeśli przy całym moim uznaniu dla przenikliwości autora „Iwony księżniczki Burgunda”, ja uznaję w sztuce granice, także etyczne .
Ale sceptyczny stosunek do dawno nie czytanego „Transatlantyka” był niczym wobec niepokoju, jaki wywołał we mnie dyrektor Ateneum Paweł Dangel obwieszczając, że aktualności powieści dowodzą dopiero współczesne czasy i współczesna Polska. Gombrowicz mocował się z polskością i doraźna satyra na Polaków jemu współczesnych mieszała się u niego z uogólnieniami, spojrzeniem na nasze cechy z lotu ptaka. Jeśli ktoś obwieszcza: „to aktualne”, można się spodziewać, że zechce użyć Gombrowicza do doraźnych bitek ideologicznych, jeśli nie politycznych. W obecnym teatrze co trzecia, czwarta inscenizacja staje się dziś opowieścią o złym PiS.
Artur Tyszkiewicz to wytrawny reżyser teatralny. Gdy dotyka uniwersalnej tematyki, umie operować metaforą, niejednoznacznością, finezją. Tak było w niedawnej inscenizacji sztuki „Nikt” Hanocha Levina w Teatrze Narodowym.
Tu chwilami przypomina sobie o tym, że umie się bawić teatrem, nie zmieniać wielobarwnego tekstu w tanią dydaktykę, sięgać po dygresje, żonglować charakterystycznym językiem Gombrowicza. Podkreślam jednak: chwilami. W innych momentach mamy do czynienia z symboliką rodem z kabaretonów w Polsacie, gdzie Baron paraduje we współczesnym liliowym garniturze, a Pyckal w patriotycznym t-shircie, żebyśmy nie przeoczyli publicystycznego wydźwięku a la Oko Press. Na miły Bóg, czy polski artysta nie umie wyjść poza takie intelektualne opłotki?
Teatralnie jest to nawet żwawe, czasem zabawne, dobrze grane, przez takich aktorów jak choćby Przemysław Bluszcz (narrator-Witold), Artur Barciś (poseł), Krzysztof Gosztyła (Tomasz), Tomasz Schuchardt (Cieciszowski). A Krzysztof Dracz w roli homoseksualisty Gonzala wznosi się na wyżyny mieszając umowną groteskę z prawdą o człowieczej ułomności. To są niewątpliwe plusy przedstawienia.
A minusy? Dotyczą po części samej podstawy. Okrucieństwo z jakim Gombrowicz próbuje wojować z narodowym „kolektywizmem” przy użyciu (homo)seksualnych obsesji, przy całej cząstkowej trafności obserwacji, budzi we mnie zażenowanie. Mam do niego prawo.
I jest to wszystko – powtórzę - najeżone absurdami. Można oczywiście zrywać z ludzi kolejne maski, kontrować ojczyznę „synczyzną”, nicować rodzinny, a być może i religijny porządek (Ojciec i Syn) odwoływaniem się do podświadomości. Może nawet warto się przejrzeć w takiej wyobraźni.
Ale pomińmy już fakt, że autor jest w tym równie złośliwy jak jego powieściowe alter ego, postać niby wystraszona, a wciąż snująca drobne intrygi, zapętlająca ludzkie losy. Przede wszystkim trudno choć przez chwilę zapomnieć, co w tym czasie zaczynało dziać się w Europie. Gdyby wszyscy byli wyłącznie takimi kibicami i dekonstruktorami rzeczywistości jak on, z ludzkości nie byłoby wówczas co zbierać. A w ujęciu Gombrowicza, a w jeszcze większym stopniu Tyszkiewicza, druga wojna światowa w tle to jedynie kolejny, pocieszno-absurdalny ornament.
Do tego wszystkiego reżyser dodał coś od siebie. Pozbawił całą opowieść pointy. Tu ona kończy się w najciekawszym momencie, nie dowiemy, czy na skutek knowań Gonzala i Witolda ojciec zabije syna, czy syn ojca. Zamiast tego oferuje nam się finał rodem z „Pożaru w burdelu”. Członkowie Związku Kawalerów Ostrogi przebierają się w mundury ONR, a poseł grany przez Barcisia niczym pisowski watażka inicjuje totalitarny taniec wokół narodowych wartości. Żebyśmy nie mieli wątpliwości: oto na naszych oczach rodzi się faszyzm. Nie w Argentynie w roku 1939 ( to byłby absurd). Tu i teraz.
Może i warto było przypomnieć na scenie dekadencką filozofię pisarza z Argentyny. Tyle że jego powieściowe zakończenie było wieloznaczne, obracające wszystko w cokolwiek nihilistyczny, ale jednak cudzysłów. W dzisiejszym wojującym teatrze polskim na wieloznaczność nie ma miejsca. Możecie inaczej pojąć morał? Więc wypiszemy wam go wielkimi literami.
Mocowanie się z polskością zmienia się w okładanie Polaków pałą po głowach, zresztą nie tylko w Ateneum. W niedawno oglądanych w Teatrze Polskim „Minach polskich” Nyczka i Grabowskiego „Wyzwolenie” Wyspiańskiego zostało ośmieszone jako tandetny teatr. Gombrowicz staje się z kolei narzędziem politycznej krucjaty. Co samo w sobie jest absurdem. Jeszcze raz powtórzę, że autor „Ferdydurke” powinien się przewracać w grobie. No ale przecież „wielkim pisarzem był”. I jako taki może być wykorzystywany jak chce świat.
Marzę, żeby usłyszeć w polskim teatrze coś ciekawego, a przede wszystkim nowego o Polsce, polskości i Polakach. Prędko się chyba nie doczekam.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/383118-gombrowicz-czyli-o-wojnie-z-pis-teatr-bardzo-dorazny