Marek Pyza: Antoni Krauze przed dwoma laty w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej” wspominał śmierć kliniczną, którą przeszedł w 1998 r. Mówił m.in.: „Miałem zawał i umarłem. Znalazłem się po tamtej stronie. Okropny miałem żal do Pana Boga, że umarłem w takim momencie, kiedy miałem jeszcze tyle spraw do załatwienia, tyle zobowiązań.” Dobrze znałaś pana Antoniego, przyjaźniłaś się z nim. Myślisz, że teraz już nie miał żalu do Pana Boga?
Maria Dłużewska, reżyserka: Myślę, że nie. Był już tak zmęczony, z tak ogromnym trudem uczestniczył w tym, co się dzieje, zmuszony patrzeć na ten nasz nienajlepszy świat… myślę, że teraz już odpoczywa wśród swoich. Kiedyś wspominał, że gdy doświadczył śmierci klinicznej, po tamtej stronie wpadł prosto na Kieślowskiego, który tam na niego czekał.
Zatrzymał go?
W każdym razie chciał przekonać Antoniego, żeby z nim został. Antek wrócił, bo uznał, że ma tu jeszcze coś do zrobienia. Teraz już odszedł do swoich kolegów, przyjaciół; ma obok siebie tych, którzy poszli prostą drogą do nieba. Wciąż powtarzał, że „Smoleńsk” to jego ostatni film. Jednak dowiedziałam się od Ewy Dałkowskiej, że przymierzał się do filmu o św. Andrzeju Boboli. Bardzo mnie to ucieszyło, bo to niebywała postać, wspaniały temat na film. I z tym Bobolą w sercu i w głowie odszedł z tego świata.
Jeszcze przed premierą „Smoleńska” mówił, że gdy ten film wejdzie na ekrany, będzie mógł powiedzieć „bye, bye” i wrócić tam, gdzie przez chwilę był w 1998 r.
No i powiedział „bye, bye”… Choć, przyznam, w ogóle nie brałam tego pod uwagę. Widocznie nie umiałam wyobrazić sobie świata bez Antka. Przed kilkoma dniami rozmawiałam z Ewą Błasik. Powiedziała mi, o czym nie wiedziałam, że Antoni był z nią w kontakcie przez cały czas. Nie zapomniał o żadnych świętach, imieninach, jakichś sprawach z jej dziećmi. Nawet w ostatnich tygodniach przysłał jej maila: „Pozdrowienia ze szpitala”. Niebywale mnie to wzruszyło. Nie miałam drugiego takiego kolegi, reżysera, o którym bym mogła powiedzieć, że tak szanował ludzi, był dla nich tak czuły. I który by tak dobrze rozumiał, kim jest Ewa Błasik. Mam na myśli jej format jako człowieka, niezwykłą siłę. Antoni po prostu chciał przy niej być, chronić ją. Taki był. Absolutnie nie do zastąpienia.
Jako człowiek?
Przede wszystkim. Był świetnym reżyserem, umiał robić znakomite filmy i to był ważny kawałek jego życia, ale przede wszystkim był niezwykłym człowiekiem. Bardzo niecierpliwy, porywczy, potrafił nagle zrobić awanturę o jakiś drobiazg. Ale na nikim nie robiło to wrażenia, bo wiedzieliśmy, że pod spodem jest samo dobro. Nawet nie musiał przepraszać, choć zawsze to robił. W Antku nie było cienia małostkowości; po prostu szanował ludzi – może dlatego wolał coś wykrzyczeć, niż ukrywać, intrygować.
Przy „Smoleńsku” zapewne wielokrotnie chciał krzyczeć. Ten film wiele go kosztował.
Starałam się – jak umiałam – towarzyszyć mu, pomóc na ile się dało, przyznam jednak, że ręce mi opadały wobec tej skali niegodziwości i agresji, której musiał doświadczyć. Trzeba pamiętać, że Antoni w środowisku filmowym był od „stu lat”, miał tam przyjaciół, ludzi z którymi – zdawało się – świetnie się porozumiewał. I nagle wszyscy oni zawiedli – aktorzy, operatorzy, montażyści, długo by wymieniać. Nikt nie chciał Smoleńska dotykać. Tylko Antek był tak po Herbertowsku odważny, tylko on wiedział, co jest w życiu i w sztuce ważne. Dzielny, absolutnie samotny wojownik szedł i walczył o to, co najważniejsze. Kiedy dziś rozmawiam z rodzinami smoleńskimi, a z wieloma jestem zaprzyjaźniona, to nie widzę nikogo, kto by nie opłakiwał śmierci Antoniego. Przecież przy tych ludziach przez długich osiem lat trwała tylko garstka odważnych. Antoni, chcąc filmowo opowiedzieć ich wielki dramat, też musiał przejść tę swoją straszliwą drogę. Tak jak im, tak i Antonimu nic nie zostało oszczędzone ze strony ludzi równie małych jak bezwzględnych. Ale stał się rzeczywiście bardzo bliski tym najbardziej doświadczonym – rodzinom smoleńskim. To wielkie szczęście i najwyższa nagroda dla każdego człowieka, dla każdego twórcy. Rozmawialiśmy o tym i wiem, jak to było dla niego ważne.
Chciał się tym filmem pożegnać z widzami, często o tym mówił. Miał świadomość, że to będzie jego ostatni film, ale zapewne najważniejszy. Artystycznie to pożegnanie nie do końca się udało. Już na etapie produkcji wiedział, że to nie będzie taki obraz, jaki chciał zrobić. W pewnym momencie był już z tym nawet w jakiś sposób pogodzony. Chciał film skończyć, dopiąć, mieć to za sobą. Co zawiodło?
Pisałeś ostatnio z Marcinem Wikło o samolocie stojącym w Mińsku Mazowieckim, bliźniaczym z tym, który rozbił się w Smoleńsku. Przecież właśnie w tym tupolewie nr 102 miały być kręcone zdjęcia. Były rozpisane sceny pod te właśnie wnętrza. Odmówiono mu tego samolotu, który stał tam nikomu niepotrzebny. Zamiast tego budowano więc scenografię ze sklejki. Nie było ludzi, którzy by razem z nim uparcie szli dalej – mówię o tych, którzy z nim przy tym filmie współpracowali, oczywiście nie o wszystkich. Jednak większość, gdy zobaczyli, że jest źle, i coraz gorzej, że prawie już nie ma szans na w miarę spokojną realizację zamierzonych celów, odchodzili, odsuwali się, jakby chcieli powiedzieć: „a top się sam!”. Ale Antek się nie utopił. Powiedział nam, mimo wszystko, to co chciał powiedzieć. Chciał nas opisać, takich jakimi wtedy byliśmy – a przecież niewielu z nas sprostało wyzwaniu jakie postawił przed nami smoleński dramat. I okazało się, że film artystycznie nie musi być wybitny, aby był ważny. Najważniejszy. Nie tylko dla Antoniego, ale też dla nas do dziś nie mogących pogodzić się ze smoleńskim kłamstwem. Jak tylko przyszła do mnie późnym wieczorem wiadomość, że Antek nie żyje, całą noc – nie wiem, czy mi się śniło, czy nie spałam – miałam w głowie „Pana Cogito” Herberta. Tam jest wszystko.
Niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy – oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
Antek kochał świat, kochał ludzi, był szalenie towarzyski, z niebywałym poczuciem humoru. Wiele osób pamięta go jako człowieka zamkniętego, smutnego, ale to nie był jego prawdziwy obraz. Miał czyste serce i duszę dziecka, rozbawiały go wszelkie absurdy, potrafiliśmy się z jakichś głupot śmiać godzinami, dniami i miesiącami jeszcze to pamiętać. Ale to – zalecane przez Herberta – uczucie pogardy było mu kompletnie obce. Człowiek, który nie umie w sobie wzbudzić takiego uczucia – bo go w sobie w ogóle nie nosi – jest bezbronny. Pogarda, co słusznie podnosi Herbert, buduje mur między człowiekiem wrażliwym, a tym co złe, podłe, byle jakie. Chroni go. Antek był pozbawiony tych ochronnych mechanizmów, które jest w stanie wytworzyć pogarda. Był głęboko wierzący, więc czasem rozmawialiśmy o litości. I litość dla tych złych ludzi to było wszystko, co mógł w sobie znaleźć. Umiał pomodlić się za nich, nic więcej. Dziś jestem przerażona, kiedy czytam nekrologi, wspomnienia osób, które go skrzywdziły. Być może są tak mali, że nawet teraz nie są w stanie wykrzesać z siebie żadnej refleksji? Nie wiem, choć może znajdzie się choć jeden. którego śmierć Antka jednak zmieni… Boję się iść na pogrzeb Antoniego. Boję się towarzyszyć mu w tej ostatniej drodze. Bo przecież będą tam również ci, którzy uznają, że to dobra okazja, żeby zamanifestować, że zawsze się było po tej właściwej stronie. Mam nadzieję, że jego Anioł Stróż zasłoni mu wtedy oczy, że nie będzie musiał na to patrzeć.
To ci ludzie, o których mówisz, „zabrali mu” „Smoleńsk”? To bez wątpienia bardzo ważny film, niezależnie od tego, jak go oceniamy artystycznie. Ale nie do końca jego.
Na pewno tak właśnie było.
Dlaczego ?
To właściwie pytanie retoryczne. Przecież wtedy wszyscy dookoła po prostu się bali! Niektórzy się starali, ale strach wygrywał. I Antek z tą swoją odwagą, nietolerancją na wszechobecne kłamstwo został kompletnie sam. Bez scenariusza takiego, jaki chciał, bez tego nieszczęsnego tupolewa i bez przyjaciół. Z armią ludzi, która tylko patrzyła mu na ręce, by z czymś nie przesadził, nie naraził ich na wyimaginowane kłopoty, ostracyzm. Musiał iść na wiele ustępstw.
Nie miał wyjścia. Nie mógł tego zostawić.
Tak. Przecież ludzie zbierali pieniądze na ten film. Można powiedzieć, że to w jakimś sensie byłby też kolejny cios w skołatane serca rodzin smoleńskich, utrata resztek nadziei. Bo znów coś się nie udało. Nic się tu nie może udać… Z pierwszej strony „Gazety Wyborczej” dowiadujemy się, że Generał Błasik jest winny. I to się dzieje teraz, niemal dokładnie w dniu śmierci Antoniego! Czy to jest o ludzkim okrucieństwie, czy o zapaści cywilizacyjnej?
Tak! Pamiętam te słowa. Mówił, że większa część jego życia to był PRL, czyli jedno wielkie kłamstwo. Rzeczywiście zupełnie nie interesowały go tzw. dobra doczesne, wszelki blichtr, mody, pozy, szpan. Chodziło mu tylko o drobiazg: szansę na życie w prawdzie i wierność swojemu systemowi wartości.
„Smoleńsk jest właśnie dlatego taki straszny, że cofa nas wprost do PRL. Znowu mamy żyć w kłamstwie, wierzyć w coś, w co i tak nikt nie wierzy! I znowu widzę jak wielu ludzi się na to godzi. Ale ja się nie zgodzę, nie jestem już w stanie znowu się w to zanurzyć.”
Znów mogę wrócić do Herberta, który nie chce się ode mnie odczepić:
Ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo
To powiedział Herbert. I tak mówił i żył Antoni. A także to:
Bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny
w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy
Antek zawsze taki był… Poznałam go chyba w 1990 r. Napisałam wówczas kilka scenariuszy filmów dokumentalnych, takich trochę pod prąd. Pomyślałam, że skoro nie potrafię robić filmów, zadzwonię do reżyserów, których podziwiam i a nuż zgodzą się któryś z moich scenariuszy zrealizować. Najpierw zadzwoniłam do pana Antoniego Krauze, wówczas mojego idola. I on zechciał zrobić dokument o ks. Leonie Kantorskim z Podkowy Leśnej, która w stanie wojennym była kawałkiem wolnej Polski, właśnie dzięki temu niezwykle prawemu i bezkompromisowemu kapłanowi. Bardzo jestem Antkowi wdzięczna za to, że zrobił ten piękny film o pięknym człowieku. Żona Antoniego, Joanna i Antoni byli zawsze pierwszymi widzami moich filmów. Z każdym problemem biegłam do nich. Joanna brała wtedy kartki A4, oglądali mój kulawy film, a Joanna pisała. Wystarczyło z tymi kartkami usiąść potem w montażowni, zrealizować jej uwagi i film był naprawiony. Wszyscy, którzy mieli szczęście przyjaźnić się z Joanną i Antonim, na pewno czują dziś to samo co ja. A ja straciłam oparcie, poczucie bezpieczeństwa. I chcę powiedzieć jeszcze jedno – Antek był nieprawdopodobną osobowością. Przyglądał się tym byle jakim ludziom, tym wszystkim krętaczom z ogromną ciekawością, ale też z nadzieją – nikogo nie przekreślał. Zawsze jednak pojawiała się przy takich okazjach ta boska cecha, którą Dobry Bóg obdarzył Antka: poczucie humoru. Można z nim było pękać ze śmiechu i to co było złe, zamieniać w komiczny absurd. Wystarczyła jakaś kameralna domówka, trochę wina i natychmiast zaczynaliśmy śpiewać jakieś piosenki zupełnie nie na poziomie, bawiąc się jak dzieci. Antoni wszystkich umiał zarażać swoją radością życia – mimo wszystko. Już nie mam z kim się tak wygłupiać.
Piosenki „nie na poziomie”, czyli jakie?
No nie… później ci zaśpiewam.
Gdy się mówi „a”… Pokażmy wszystkie jego kolory, których na pewno by się nie wstydził.
Nasz popisowy numer, leciał jakoś tak : „Gdy kina >>Przyjaźń<< neon z trudem się zapala / A na portierni spać się kładzie nocny stróż / W bramie obciągam litr, nie czeka na mnie nikt / Bo ja nikogo nie potrafię kochać już…” Dalej było kilka rozbrajających poetycko zwrotek, a kończyło się to tak: „Siedzę na pryczy dziś jak król na imieninach / Że nie mam petów - słomę z wyra muszę ćmić / Księżyca misa lśni, świat cały zwisa mi / Bo ja nikogo nie potrafię kochać już.”
Dziś go żegnamy. I dziś we wszystkich internetowych informacjach funkcjonuje jako twórca „Smoleńska” i „Czarnego czwartku”, a przecież po ‘89 roku zrobił raptem trzy fabuły. Pozostałych kilkanaście – wcześniej. A w ostatnich trzech dekadach nakręcił mnóstwo dokumentów. I to te filmy charakteryzują go jako artystę najlepiej.
Tak! Dlatego oglądałam te wszystkie filmy i byłam nimi absolutnie zafascynowana! Antek był bardzo blisko ludzi, więc wszystko rozumiał, a ponieważ miał wielki talent, potrafił nam to opisać. Zabierał nas w ten swój świat, objaśniał nam go, pogłębiał, odczarowywał.
W 1971 r. powiedział „Filmowi” o świecie marginesu społecznego: „Chyba zbyt łatwo szermuje się u nas tym terminem. Istnieją w naszym kraju grupy, które z różnych względów znalazły się poza głównym nurtem życia naszego społeczeństwa. Są to najczęściej mieszkańcy prowincji, dalekich przedmieść, ludzie chwytający się różnych nietypowych zawodów – niekoniecznie pozostający w kolizji z kodeksem karnym.(…) Jest w nich szczerość i autentyzm – cechy dość rzadkie we współczesnym świecie.” I on szukał w tych ludziach dobra.
W nich wcale nie trzeba było tego dobra szukać. Tylko, że mało kto je dostrzega. Mówimy o całym tym, opisywanym przez Antoniego, pokoleniu powojennym, kompletnie, do cna, planowo zdegradowanym. Takie były „złe dzielnice” dużych miast, taka była klepiąca biedę polska prowincja, która ochroniła jednak, choć z wielkim trudem, swój świat wartości. To na prowincji schronili się najlepsi z najlepszych – wyklęci, którzy odmówili udziału w PRL-owskim blichtrze. Tu się z nim świetnie dogadywałam bo choć jestem od niego młodsza, to łączyły nas rodzinne doświadczenia, czyli doznania biedy, prześladowań, ale też genetycznie zapisany szacunek do każdego człowieka, niezależnie od jego pozycji społecznej, wiara w tych ludzi i misja pracy u podstaw. A czymże w końcu jest „Smoleńsk” czy „Czarny czwartek”, jak nie przywracaniem ludziom poczucia godności, stawania w obronie wolności i prawdy? Antek niewątpliwie był polskim inteligentem, jednym z ostatnich, dlatego tak dziś płaczę… Dobrze, że przypomniałeś te jego słowa, bo mało kto jeszcze rozumie, skąd się wzięli tak piękni ludzie poza tym światem, który nam w Warszawie wydaje się jedynym i wzorcowym, a w gruncie rzeczy jest do cna PRL-owski. Jeśli Antek szukał prawdy w tym „marginesie społecznym”, to ją znalazł i wcale nie musiał długo czekać. Wszyscy znaleźliśmy ją w Sierpniu ‘80, kiedy pogardzani przez ówczesnych rządzących „robole” wyprowadzili nas z komuny.
Jak powiedział, „człowiek rodzi się w cierpieniach, żyje w cierpieniach i w cierpieniach umiera (…) - ale rozpacz, skarga, szloch nie stanowią dla nas żadnego wyjścia. Ważne jest, aby zachować godność, walczyć do końca…”
Przywołujesz ten piękny cytat, a ja ci przypominam o Ewie Błasik, którą Antek złapał za rękaw i nie opuścił ani przez chwilę. Właśnie Ewę, pięknego, dzielnego człowieka idącego drogą prawdy wbrew wszystkiemu, broniącej samotnie, bez słowa skargi godności swojego męża, godności nas wszystkich. Dopóki się ma siłę, dopóki się żyje, takich ludzi trzeba chronić, trzeba o nich dbać, trzeba o nich mówić, pokazywać jako przykład. Antek to robił przez całe swoje życie jak umiał swoimi ważnymi, pięknymi filmami.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/382354-antoni-byl-dzielnym-absolutnie-samotnym-wojownikiem-szedl-i-walczyl-o-to-co-najwazniejsze-nasz-wywiad-z-maria-dluzewska
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.