Należę do fanów Martina McDonagha. Jego „In Bruges” i „7 Psychopatów” dowiodły, że obiecujący Irlandczyk może mieć talent na miarę braci Coen i Tarantino. Mówi własnym językiem, wyciąga ze swoich ulubionych aktorów ich nieznaną twarz. Jego scenariusze zdumiewają bezczelnością, bawią, ale też wzruszają. Teraz wszedł na wyższy poziom, kręcąc nie tylko czarną jak smoła komedię, ale mądre i przeszywające do trzewi dzieło.
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to nie tylko brawurowy miszmasz tragizmu i komizm wrzucony do eklektycznej gatunkowo opowieści. Ten film jest dla McDonagha tym czym było „Fargo” dla Coenów i „Pulp Fiction” dla Tarantino. Zasługuje na każdy z 7 Oscarów, do których został nominowany.
Michał Oleszczyk porównał „Trzy billboardy….”do „Pokotu” Holland/Adamik wykazując dobitnie różnice między dwoma podobnymi do siebie fabularnie filmami. McDonagh również opowiada o zdeterminowanej kobiecie, która rzuca rękawicę całej lokalnej społeczności. Jego przewrotna i błyskotliwa westernowa opowieść o kobiecej zemście jest przede wszystkim zachwycająco wyważona i zniuansowana. Jest więc totalnym przeciwieństwem szeleszczącej papierem publicystyki Holland.
Mildred Haynes ( absolutnie wybitna Francis McDormand) straciła córkę. Zgwałcił ją i zamordował zwyrodnialec, którego przez kilkanaście miesięcy nie złapano. Porzucona przez męża, żyjąca z nastoletnim synem kobieta wini za to policjantów rozleniwionych w sennej mieścinie Ebbing, zatopionej wśród lasów pięknego stanu Missouri. Wykupuje więc trzy billboardy, na których zadaje pytanie o bezczynność szeryfa. Ich pojawienie się momentalnie zmienia życie całego miasteczka, które spłynie krwią i zapłonie. Ogniem oczyszczającym, choć nie wypalającym całego zła świata.
Zdeterminowana Haynes budzi współczucie i strach. Skrzywdzona kobieta domagająca się sprawiedliwości będzie musiała stanąć przed granicą, gdzie prawy mściciel zamienia się w oprawcę. Naprzeciw niej stają dwaj policjanci. Szeryf Bill Willoughby (Woody Harrelson) to współczesny John Wayne. Wielbiony przez mieszkańców twardy stróż prawa i kochający ojciec rodziny. Oficer Dickson ( Sam Rockwell) to zaś redneck. Rasista, prostaczek i przygłup bawiący się w gliniarza. Banał narracyjny? Nie w rękach McDonagha, który wymyślił, że nieskuteczny twardziel jest śmiertelnie chory, zaś brutalny prostak staje się wyznacznikiem granicy między złem i dobrem. Obie postacie są wspaniale napisane. Przepełnione sprzecznościami, ludzkimi słabościami, ale też heroizmem pojawiającym się w najmniej spodziewanym momencie.
Cały film McDonagha taki jest. Pełen wyrazistych i bliskich nam bohaterów wrzuconych do pełnej rozczarowań, niesprawiedliwości i egzystencjalnego bólu groteskowej rzeczywistości. Relacje między bohaterami zmieniają się jak w kalejdoskopie. Przyziemność miesza się z iście grecką tragedią, dialogi tną ucho ostrością a wyciszony, kontemplacyjny finał nokautuje dowodząc, że Irlandczyk nakręcił po prostu ponadczasowy, wybitny film.
6/6
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, reż: Martin McDonagh, dystr: Imperial-Cinepix
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/379687-trzy-billboardy-za-ebbing-missouri-nokautujacy-i-wybitny-film-recenzja