Zdarza się wykrój okładek tak rozpoznawalny, że jest już nie tylko dowodem talentu grafika czy marką serii wydawniczej, lecz elementem tożsamości zbiorowej. Tak działo się pod koniec długiego wieku XIX z żółtymi okładkami powieści paryskich które, jak zaświadcza Hostowiec, można było ujrzeć w setkach dworków rozproszonych w zachodnich guberniach Cesarstwa Rosyjskiego, między Elizawetgradem a Drują: świadectwo tęsknoty za „Zachodem”, więzi z nim i przynależności doń, daremne wobec pożogi, która rozpalić się miała już za chwilę. W drugiej połowie XX wieku co najmniej dwa pokolenia Polaków doznawały dziwnych wzruszeń widząc charakterystyczny „marmurek” Kultury paryskiej i Zeszytów Historycznych (najpierw tylko markowany, potem, w tłustszych latach, przyjemnie wypukły pod palcami), a w nich treści niepokojące i wywrotowe. Można się zastanawiać się, co się stało z tamtą odwagą myślenia, Redaktor więcej miał z pewnością admiratorów niż wychowanków (a już najwięcej tych, którzy dziś najchętniej zrobiliby z nim sobie selfie), ale w każdym razie „marmurek” jako znak rozpoznawczy sprawdził się, do dziś jego obecność na półkach biblioteki często wiele nam mówi o sympatiach czy rodowodzie politycznym posiadacza.
Podobnego statusu dorabia się powoli seria „Archiwum Kultury”: zaprojektowane przez Jana Bokiewicza okładki (elegancka, szara tektura, nazwiska korespondentów tłustym, szeryfowym krojem i tytuł całej serii w kontrze) można spotkać w witrynach księgarń już od blisko ćwierć wieku, kiedy to ukazała się korespondencja Giedroycia i Gombrowicza: od tamtego czasu opublikowano kolejnych osiemnaście tomów. To oczywiście pierwszorzędne źródło do dziejów kultury polskiej, kopalnia smaczków i plotek. Kolejne zbiory listów można czytać jak „zapis gorączki” PRL, równolegle, obserwując, jak Jerzy Stempowski, Czesław Miłosz i Konstanty Jeleński każdy na swój sposób reagują na Poznański Czerwiec czy Marzec; doświadczamy zarazem wtajemniczenia i zakłopotania (być może to jedyne stosowne odczucia przy lekturze bądź co bądź cudzych listów?) śledząc, jak Redaktor oswaja i zjednuje sobie to stado ambitnych i niepewnych siebie egotyków.
Można wreszcie, może nawet trzeba czytać te zbiory listów jak nawoływania się rozbitków. Pojedyncze kartki, równie podatne na zniszczenie jak listy w butelkach i ulotne na depesze wystukiwane przez ścianę celi łączyły tę gromadę rozbitków, rozproszonych między Nowym Jorkiem, Neapolem a Londynem, która wcale nie musiała odnieść sukcesu (bodaj i pośmiertnego), jaki ostatecznie stał się jej udziałem: korespondując w cieniu lodowca zimnej wojny wcale nie byli pewni, czy nie przypadnie im los tylu innych emigracji, polskich i nie-polskich, których ziemska droga kończyła się na zimnych poddaszach Paryża.
A wśród tego dramatu historii literat, który w świecie Kennedy’ego, Chruszczowa i Wietnamu zachowuje się, jakby w futerale utkanym ze słowników, „Odysei” i dobrej niemieckiej prozy przetrwał niezmieniony od Dwudziestolecia, nietknięty wojną ani wiekiem: Józef Wittlin, autor nominowanej do Nobla powieści „Sól ziemi” i pysznych wierszy, nie tak głośny jak Skamandryci, za to bardziej od nich wytworny i uporządkowany, rzekłbyś – zegarmistrz o manierach szefa dyplomacji.
Wittin ukrywał co nieco przed sobą samym kłopoty z dyscypliną i z weną, skarżąc się na kierat pracy redaktorskiej w nowojorskim biurze Radia Wolna Europa, ale jego korespondencja zyskuje przez to odcień niezamierzenie humorystyczny: co list Wittlina, to wymawianie się z niedotrzymanych terminów, nienapisanych szkiców, nieprzygotowanej na czas antologii własnych tekstów („Orfeusz w piekle XX wieku”, ważny zbiór esejów, ukazał się z pięcioletnim bodaj opóźnieniem w stosunku do zamierzeń wydawcy) i cierpki żart Giedroycia („Jak obliczyłem, wydostanie od Wittlina jednego eseju wymaga dwóch lat starań oraz około 89 listów. Po tym okresie dostaję esej na inny temat, ale zawsze znakomity”) nie jest przesadzony ani na jotę. Oprócz powtarzających się w każdym niemal liście utyskiwań na trudy nowojorskiego życia jest i cykl roczny: wiosną Wittlin obiecuje napisać wszystko, co zamierza, na wakacjach, jesienią musi pracować w RWE za dwóch, by nadrobić letnie zaległości, zimą zapada na zdrowiu - i tak mijają lata.
A przecież jest w tych listach i ciekawość nowych autorów, od Hłaski po Haupta, i pamięć przedwojennych jeszcze ambicji i sporów pisarskich, kształtujących relacje autorów emigracyjnych i PRL-owskich, i stoicka wytrwałość emigranta, który wie już, że nie napisze kolejnych tomów „Soli ziemi” i nie wróci do kraju. Jest wreszcie dowód na to, jak nikt nie jest wolny od uciekania od prawdy o sobie: znaleźć go można w ostatnim liście w zbiorku, napisanym już przez wdowę po Józefie w kilka dni po jego śmierci, w marcu 1976 r.
Józio bardzo chciał żyć – pisze Halina Wittlin o zmarłym mężu, który przez lata naprawdę nie żałował Giedroyciowi opisów swoich przeziębień, anemii i zapaleń ucha. – Ostatecznym powodem zgonu była daleko posunięta marskość wątroby. (…) Bardzo chciał żyć i okłamywaliśmy go przez cały czas.
Jerzy Giedroyc, Józef Wittlin, „Listy 1947-1976”, Archiwum Kultury, wyd. Muzeum Literatury i Towarzystwo „Więź”, 2017.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/kultura/378816-biedny-wittlin